Reporter INTERIA.PL zatrzymany
Praca dziennikarza jest nie tylko stresująca, ale i niebezpieczna.
Także dziennikarza piszącego o motoryzacji. To, że nieprzewidziane sytuacje pojawiają się, gdy siedzi za "kółkiem", wpisane jest w specyfikę jego zawodu. Czasami jednak musi podróżować samolotem... A tam także czyhają na niego niebezpieczeństwa... Inne niebezpieczeństwa. Np. może być zatrzymany przez antyterrorystów.
Nie wiemy jak opisać tę sytuacje, która nam się przytrafiła. W tonie humorystycznym? A może całkiem na poważnie? W sumie zdarzyła się przecież rzecz błaha. Ale świadcząca o tym, jak Polskie Linie Lotnicze LOT traktują swoich klientów. A było tak...
Lot numer "Lo 3902" z Krakowa do Warszawy miał trwać zaledwie 40 minut. W samolocie znajdowało się kilkadziesiąt osób w tym - obok piszącego te słowa i postronnych pasażerów - dwóch innych dziennikarzy oraz podróżująca jako pasażerowie grupa pracowników LOT-u. Ja udawałem się do stolicy, skąd innym samolotem mieliśmy lecieć do Rzymu.
Procedury odprawy i startu odbywały się dość sprawnie, choć pasażerowie byli nieco zdenerwowani sporym opóźnieniem rejsu. Niestety każdy, kto lata często wie, że to stały element na krajowych połączeniach.
Jak nakazują procedury szefowa pokładu poprosiła wszystkich o złożenie na czas startu samolotu stolików w fotelach. Wszyscy dostosowali się do tego polecenia, oprócz pasażera siedzącego tuż obok, po lewej stronie. Samolot nabierał prędkości, a ów jegomość - ubrany w mundur LOT-u - nadal wypełniał jakieś druki używając jako podkładki stolika.
Zwróciłem więc mu uwagę, że i jego obowiązują procedury. Nie zareagował. Ponowiłem prośbę... Poskutkowało. Ale w tym momencie zabrała głos stewardessa.
Ku mojemu zdumieniu zapytała, dlaczego awanturuję się na pokładzie. Zatkało mnie. Jak to awanturuję się? Grzecznie przecież zwróciłem uwagę (mam na to świadków!), aby pracownik LOT-u podróżujący jako pasażer - dla własnego bezpieczeństwa przecież - złożył stolik.
Jakież było moje kolejne zdumienie, kiedy usłyszałem jak ów pasażer mówi do stewardessy, że na Okęciu trzeba będzie wezwać... policję!
Potraktowałem to jako żart i lot przez następne kilkanaście minut przebiegał na miłej pogawędce z siedzącym obok nieznanym mi wcześniej współpasażerem.
Ale spokój trwał do czasu. W pewnym momencie ta sama stewardessa, która twierdziła, że "awanturuję się na pokładzie", bo ośmieliłem się zwrócić uwagę jej koledze (przełożonemu?), po raz kolejny do nas zagadnęła.
Tym razem upomniała mnie i mojego sąsiada, że za głośno rozmawiamy! Na nasze pytanie, o co jej chodzi, że przecież rozmawiamy nie podnosząc głosu, że jesteśmy zdziwieni jej zachowaniem, oznajmiła nam, że zakłócamy ciszę, bo, tu cytujemy: inni pasażerowie może chcą np. spać (sic!). Nie daliśmy się jednak wciągnąć z utarczkę słowną, na co - po raz kolejny podkreślamy - mamy świadków.
Lądowanie przebiegło bez zakłóceń. Zapomniałem o mającej wyraźnie "zły humor" stewardessie, o pasażerze w mundurze LOT, który za nic ma procedury. Wraz z pozostałymi pasażerami wsiadłem do autobusu, który zawieźć miał nas do terminala.
Ale autobus nie odjeżdżał. Wyraźnie na coś czekaliśmy. Po 20 minutach już było wiadomo. Na antyterrorystów.
Podjechali zielonym mikrobusem. W pełnym bojowym rynsztunku. Uzbrojeni po zęby, w czarnych maskach... Drzwi autobusu otworzyły się, a stewardesa wskazała mnie palcem. To ten - powiedziała.
Zostałem poproszony o opuszczenie autobusu. Wraz ze mną chciał wysiąść - wiedząc już, co się szykuje - także współpasażer, który był naocznym świadkiem "awantury". Antyterroryści nie pozwolili mu na to.
Bez protestu, ale pod eskortą - udaliśmy się do mikrobusu, którym pojechaliśmy do terminalu. Tam, w specjalnym pomieszczeniu kazano mi czekać. Oczywiście także pod obstawą wspomnianych funkcjonariuszy w czarnych mundurach i maskach. Nie wolno mi było odbierać telefonu komórkowego, który wciąż dzwonił, a także trzymać rąk w kieszeni. Rozumiem to. Takie procedury.
Po 10 minutach oficer Straży Granicznej wziął ode mnie dowód tożsamości i gdzieś zniknął. Po kolejnych 30 minutach czekania z dokumentem wróciła kobieta, która przedstawiła się jako funkcjonariuszka SG. Oddała dowód osobisty i oznajmiła, że kapitan samolotu, którym podróżowałem, nie zdecydował się na wniesienie wobec mnie oskarżenia... Byłem wolny. I spóźniony na samolot do Rzymu...
I tak zakończyła się ta przedziwna historia. Czy będzie puenta? Czy zrozumiemy ją? Czy skarga do Polskich Linii Lotniczych, którą złożyłem niezwłocznie po powrocie do kraju pozwoli zrozumieć to zdarzenie? Czy stewardessa poniesie konsekwencje swojego zachowania? Czy ów "lotowski" pasażer feralnego rejsu, który pierwszy rzucił hasło "wezwać policję", wytłumaczy się ze swojego postępowania?
Tego nie wiem. Polskie Linie Lotnicze LOT mają 28 dni na odpowiedź na naszą skargę.
Poczekam...