Ozdabianie aut naklejkami czy maskotkami cechą nizin społecznych. W Anglii
Kate Fox jest Brytyjką, a z zawodu antropologiem społecznym. W książce, w Polsce wydanej pod tytułem "Przejrzeć Anglików. Ukryte zasady angielskiego zachowania", stara się zdefiniować pojęcie "angielskości". Jeden z jej rozdziałów dotyczy motoryzacji...
Zacznijmy od tego, że, według autorki, w Anglii wciąż są bardzo żywe podziały klasowe, choć obecnie funkcjonują one pod grubą przykrywką poprawności politycznej, wymogów narzucanych przez demokrację, zasad dobrego wychowania.
Istnieją trzy klasy: wyższa, średnia i niższa. Każda z nich dzieli się na kilka warstw. Ich przedstawicieli rozpoznaje się po charakterystycznych, wspólnych cechach: słownictwie, którym się posługują, stosunku do spraw publicznych, jedzenia, rozrywek, zakupów, telewizji, seksu, a nawet do... podkładek pod filiżanki z herbatą.
Co ciekawe, wyznacznikiem przynależności do danej klasy nie jest bynajmniej sytuacja materialna. Można być bezdomnym lumpem, żyjącym z zasiłków społecznych, a jednocześnie arystokratą. I odwrotnie: bogato umeblowana rezydencja, wakacje na Hawajach i gruby portfel nie przysłonią słomy, wystającej z butów.
Anglicy nigdy nie przyznają się, że samochód stanowi dla nich wyznacznik statusu społecznego i przynależności klasowej; że zdecydowali się na konkretny model, by zaimponować sąsiadom, dziewczynie, rodzinie, pokazać, iż ich na to stać. O nie, tłumaczą, że dokonali takiego a nie innego wyboru z całkowicie racjonalnych, obiektywnych przesłanek - "kupiłem, bo to znakomity wóz".
Młodzi, świetnie wykształceni i zamożni profesjonaliści, czyli tzw. yuppies, jeżdżą beemkami nie dlatego, że w ich środowisku wypada mieć taki samochód. Będą uparcie przekonywać, że kierowali się wyłącznie walorami technicznymi i komfortem oraz doskonałą jakością pojazdów bawarskiej marki.
Tymczasem w rzeczywistości, zdaniem autorki "Przejrzeć Anglików...", to tylko pozory, bowiem przy wyborze auta klasa społeczna nabywcy odgrywa ogromną rolę.
W Polsce do rangi pewnego symbolu urosły białe skody fabie, użytkowane przez przedstawicieli handlowych, w powszechnym odbiorze uznawanych za specyficzną grupę kierowców. Wielka Brytania to kraj bogatszy, więc tam podobną rolę odgrywają fordy mondeo, którymi jeżdżą pośrednicy w obrocie nieruchomościami, agenci ubezpieczeniowi. Ogólnie ludzie, wykonujący zawody nie cieszące się nadmiernym szacunkiem. Istnieje nawet pojęcie "mondeo mana".
"Ci, którzy uważają, że stoją klasę lub dwie wyżej od "mondeo mana", mogą też jeździć tanim używanym peugeotem, renaultem, volkswagenem lub fiatem hatchback - a jednak będą odczuwać pewne zadowolenie z siebie i wyższość, gdy minie ich "mondeo man" w swoim większym, szybszym, wygodniejszym wozie" - pisze Kate Fox.
Oprócz Forda, nie ceni się również innych marek o brytyjskim rodowodzie lub kojarzonych z Wielką Brytanią, z masówką kupowaną jako samochody firmowe. W tym m.in. Vauxhalla, czyli lokalnej wersji Opla. Odstępstwo od "reguły niebrytyjskości" stanowi Mini oraz Land Rover i Range Rover, plus oczywiście Rolls Royce i Bentley.
Szczególnie poważane są auta marek kontynentalnych oraz, w mniejszym stopniu, japońskie. Wyjątkiem jest, o dziwo, Mercedes. Otóż mercedesami jeździ świat biznesu, tymczasem wyższe warstwy klasy średniej: adwokaci, lekarze, oficerowie, ważni urzędnicy, naukowcy, artyści, wydawcy, eksperci, dziennikarze telewizyjni, "prostackimi" biznesmenami w głębi ducha gardzą. Dlatego prawie nigdy nie widuje się ich za kierownicą mercedesa. Ba, zasugerowanie komuś z tej grupy, że "pan to zapewne jeździ wielkim mercedesem" jest uznawane za wybitną złośliwość. I znowu nie chodzi tu o pieniądze, gdyż szydzący z mercedesów prawnik czy redaktor naczelny popularnego czasopisma sam może być właścicielem równie drogiej limuzyny, choćby audi.
Podziały klasowe odzwierciedlają się także w dbałości o samochód. Pojazdami czystymi i lśniącymi jeździ klasa średnia, brudnymi i niechlujnymi - niższa (w jej przypadku warstwa błota i kurzu pokrywa samochód marki brytyjskiej, amerykańskiej lub japońskiej) i... wyższa (wóz europejski, ewentualnie, niezależnie od logo na masce, "terenówka" z napędem na cztery koła lub szacowny, stary bentley). Klasowym wyróżnikiem jest nawet to, czy właściciel sam pucuje i poleruje swoje auto, czy oddaje je do myjni.
Podobnie wygląda sytuacja z wnętrzem samochodu. Ogólny bałagan, zalegająca kabinę masa zgniecionych papierków, ogryzków, okruchów "sugeruje, że właścicielem jest ktoś ze szczytu lub samego dołu hierarchii" społecznej.
"Jeśli nie tylko masz czyściutki samochód, ale jeszcze starannie wieszasz marynarkę od garnituru na małym haczyku specjalnie zaprojektowanym do tego celu przez producenta, jesteś z niższej warstwy klasy średniej lub może z niższego końca średniej-średniej. (Wszystkie pozostałe klasy po prostu rzucają marynarkę na tylne siedzenie). Jeżeli dodatkowo wieszasz marynarkę na wieszaku przyczepionym do tego haczyka, jesteś zdecydowanie z niższej warstwy klasy średniej. Jeśli do tego jeszcze umieszczasz na tym wieszaku idealnie wyprasowaną koszulę, żeby się w nią przebrać przed "ważnym spotkaniem", jesteś z niższej warstwy klasy średniej o korzeniach robotniczych i zależy ci na tym, żeby podkreślić swój status pracownika umysłowego" - kontynuuje swój wywód Kate Fox.
Skłonność do ozdabiania aut naklejkami czy maskotkami jest cechą zmotoryzowanych z nizin społecznych. Na wyższych stopniach hierarchii obowiązuje zasada: na samochód niczego nie przyklejamy. Są jednak dwa wyjątki - napis "Jedzie z nami dziecko" (ale bez logo producenta pieluch) oraz nalepki z hasłami w słusznej sprawie, na przykład w obronie praw zwierząt.
Uff... Czy zastanawialiście się kiedyś nad takimi niuansami? No i czy podobne spostrzeżenia i wnioski można by przenieść także na polskie realia?