Na szlaku przygody w Lanckoronie
Wczesnym rankiem, w sobotę 16 czerwca zakończył się II obóz regionalny Marlboro Adventure Team. Na granicy historycznych dzielnic - Śląska i Małopolski - spotkali się uczestnicy z południowej części kraju. Wzgórza wokół Lanckorony k/ Kalwarii Zebrzydowskiej były jednym z ważniejszych etapów w drodze do finałowego 1000-ca mil wyprawy w Utah, Arizonie i Nevadzie.
Wczesnym rankiem, w sobotę 16 czerwca zakończył się II obóz regionalny Marlboro Adventure Team. Na granicy historycznych dzielnic - Śląska i Małopolski - spotkali się uczestnicy z południowej części kraju. Wzgórza wokół Lanckorony k/ Kalwarii Zebrzydowskiej były jednym z ważniejszych etapów w drodze do finałowego 1000-ca mil wyprawy w Utah, Arizonie i Nevadzie.
Czterdziestu dziewięciu uczestników, którzy spotkali się w piątkowy poranek na - odbywających się w Polsce po raz szósty - eliminacjach Marlboro Adventure Team, rozpoczęło swoją przygodę od rozbicia namiotów. Już tak prosta czynność dała instruktorom możliwość pierwszej oceny kandydatów. Okazało się, że nawet ze zwykłym igloo można mieć mnóstwo "problemów". - Hej, ile macie tych rurek, bo my chyba coś za dużo - martwił się jeden z uczestników, patrząc bezradnie na stelaż namiotu. Inni obawiali się czy w jednolicie czerwonej wiosce trafią do własnego śpiwora. - Może przywiesimy jakąś wstążkę - rzuciła całkiem poważnie jedna z uczestniczek - no tak, żeby było łatwiej znaleźć. - Ale po co?! - zaoponowała jej współlokatorka - przecież nasz namiot stoi pierwszy z lewej... Tak właśnie nawiązywały się pierwsze kontakty. Rozkładanie namiotów przerwał głos instruktora - Za pięć minut ruszacie w grupach na trasy...
Piękne jest życie stonogi?
Konkurencje sprawnościowe oznaczały m.in. bieg terenowy po okolicznych pagórkach. Grupa miała za zadanie pokonać jak najszybciej trasę o długości około półtora kilometra. Niby nic trudnego, ale żeby zwiększyć emocje i przekonać się o zdolności grupy do współpracy, instruktorzy utrudnili zadanie. Cała grupa uczestników - każdy ubrany w uprząż alpinistyczną - została wspólnie połączona i wpięta do pięćdziesięciometrowej liny. Przydała im się ona już na samym początku. Zaraz po łagodnym starcie trasa nagle spadała w dół, do niewielkiego, ale błotnistego wąwozu. Co bardziej rozpędzeni koledzy docenili obecność liny asekuracyjnej, bo dzięki niej nie przewrócili się na samym starcie. Wkrótce nadarzyła się pierwsza okazja do współpracy. Na trasie bowiem czekały uczestników trzy zadania specjalne. "Stonoga" musiała przedrzeć się przez pajęczynę z lin, pokonać poprzeczkę zawieszoną wysoko na drzewie, a także- wspiąć na poziomo zawieszoną linę i pokonać ją na tzw. "leniwca" - Jejku! Tego nie potrafię - wyraziła wątpliwość uczestniczka ze Śląska - Potrafisz, potrafisz - powiedzieli jej koledzy z grupy, jednocześnie podsadzając na drzewo- tylko jeszcze o tym nie wiesz?
Pokonać żywioł?
Równie wiele emocji dostarczało ćwiczenie zespołowe tzw. team building. Za pomocą wiszącej, ośmiometrowej belki, przymocowanej do liny, grupa miała za zadanie przeprawić się nad bagnem, wulkanem lub potokiem pełnym krwiożerczych piranii. Rodzaj żywiołu można było wybrać samemu a instruktor Jarek Kazberuk miał nieograniczoną fantazję w wymyślaniu dopingujących sytuacji? Do pomocy uczestnicy mieli długą linę i własną inwencję. - Jednej z grup zdarzyło się pokonać przeszkodę bardzo szybko - mówi Jarek - jednak zapomnieli o pozostawionych na drugim "brzegu" plecakach. Musieli więc wysłać ekipę z powrotem, a "krokodyle" już ostrzyły sobie zęby na ich widok. Na szczęście wszyscy szczęśliwie przebrnęli przez zadanie?
Taka wysoka to znowu nie jest ?
Zajęcia na 6 metrowej ściance pozwalały zapoznać się ze sprzętem i technikami wspinaczkowymi. Początek trasy wymagał od kandydatów skupienia i uważnego śledzenia wskazówek instruktora. Chwyty umieszczone na różnych wysokościach ścianki były wymagające i niekiedy ... "nie do zdobycia" - Może to nie jest Mount Everest ale i tak jest trudny powiedział jeden z uczestników - i zaraz potem dał próbkę pozytywnej motywacji. Po pierwszych, nieudanych próbach zdjął swoje nieco za duże buty - i rzeczywiście, w samych skarpetkach doszedł do połowy ściany - Widzisz, gdybyś spróbował całkiem na bosaka byłoby znacznie lepiej - śmiali się koledzy. - Ścianka jest rzeczywiście trudna - mówi Paweł Zadarnowski, ratownik TOPR - ale nie niemożliwa do przejścia. Ci uczestnicy, którzy dobrze zaplanowali drogę na szczyt, w krótkim czasie mogli podziwiać widok na wspaniałą dolinę, a potem zakończyć trasę zjazdem.
Z napędem 4x4
Najwięcej kłopotów sprawiły uczestnikom jeepy wranglery. Mimo stosunkowo łatwej trasy na polance, niewielu uczestników skorzystało z rad instruktorów Michała Reja i Marka Zaroda- Na tym obozie sporo osób przyprawiło nas o szybsze bicie serca - relacjonuje Marek - dodawali gaz na ostrych zakrętach, a w błotnistych, leśnych koleinach redukcja biegów wydawała im się zupełnie zbędna. Z tym większą przyjemnością wyłapywaliśmy tych uczestników, którzy nie tracili głowy za kierownicą.
Trochę mniejsze, ale sprytne...
Zdecydowanie lepiej poszła uczestnikom trasa popularnych quadów. - Jeśli ktoś z was jeździ na motocyklu to zapomnijcie o wszelkich motocyklowych odruchach - przestrzegał instruktor January Grabowski -Przede wszystkim nie wolno stawiać nóg na ziemi. Hamujemy tylko hamulcem!!! - O rety! Te zmiany biegów mnie "zabiją" - obawiała się jedna z uczestniczek - Nic się nie martw, tu nie ma sprzęgła, a biegi są sekwencyjne - Instruował January - to znaczy ,że te biegi zmieniasz na wyższe naciskając w dół - dodawali koledzy. Rozmowa o motoryzacji potoczyłaby się zapewne dalej, gdyby nie limity czasowe dla każdej grupy? Pomimo tego, że lżejsze z reguły panie mogły, dostać do jazdy mniejszą czterokółkę, z automatyczną skrzynią biegów zasady pozostawały te same: technika jazdy wymagająca balansowania ciałem i właściwa praca rąk i nóg. Na krętej trasie to właśnie procentowało lepszym czasem. - Uśmiech szeroki i? muchy w zęby - takim hasłem dodawali sobie otuchy jeźdźcy.
Nasza jest noc?
Dzień pełen wrażeń zakończył się niespodziewanie szybko. - Kolacja nadeszła całkiem niespodziewanie - opowiadał w namiocie jeden z uczestników - biegaliśmy, biegaliśmy aż tu nagle koniec . Na szczęście noc też może być pełna przygód. Zaraz po zmierzchu rozpoczął się bieg terenowy. Grupy miały za zadanie dotrzeć w jak najkrótszym czasie do oddalonych o ponad sześć kilometrów ruiny zamku w Lanckoronie, stawić się u instruktora i wrócić do obozu. Aby wyznaczyć kierunek powrotu na obozowym wzgórzu zapalono trzy tworzące trójkąt halogeny. Pozostawało je tylko dostrzec wśród innych świateł w tej okolicy i po ciemku - ruszyć w drogę. Ostatnie zespoły przybyły na metę grubo po północy. Tu czekało już na nich ognisko. Mimo zmęczenia wszyscy zasiedli wokół niego. Rozmowy i dzielenie się wrażeniami trwały aż do świtu. Wspólne przygody zbliżyły ich do siebie i aż trudno uwierzyć, że od pierwszego spotkania nie minęła nawet doba.
A w sobotni poranek, przed południem wszyscy z niecierpliwością oczekiwali na nazwiska osób, które zakwalifikowały się na ogólnopolski obóz Marlboro Adventure Team. Oto ósemka uczestników, których spotkamy w Drawsku Pomorskim:
1.
Tomasz Donhefner z Tarnowa
2.
Marcin Bałuszek z Chrzanowa
3.
Sylwia Julia Tańska
z Rybnika
4.
Łukasz Lulko
z Gliwic
5.
Anna Słupska
z Krapkowic
6.
Adam Sadło
z Kielc
7.
Sebastian Śladowski
z Dąbrowy Górniczej
8.
Joanna Kuciel
z Katowic