Jak zmienić nieudany samochód w demona szybkości?

Przed Grand Prix Korei Fernando Alonso jest liderem mistrzowskiej klasyfikacji właściwie tylko z nazwy. W zaledwie trzy wyścigi Hiszpan stracił prawie całą przewagę, jaką miał nad Sebastianem Vettelem. Teraz to Niemiec wydaje się być bliżej trzeciego mistrzowskiego tytułu.

Niebawemi przekonamy się czy rola faworyta, wynikająca z kilkumiesięcznego prowadzenia Alonso w tabeli mistrzostw świata była mocno naciągana, ale już teraz wiele wskazuje na to, że tak. Ferrari od początku sezonu nie było najszybszym samochodem w stawce, ale mimo to bezbłędna i świetna jazda Alonso, a ponadto liczne błędy i awarie najgroźniejszych rywali, pozwalały włoskiej ekipie żyć nadzieją, że taki trend utrzyma się do końca sezonu.

Nadzieje okazały się płonne. Wystarczyły dwa nieudane wyścigi (GP Włoch i GP Japonii) i finisz za Vettelem w Singapurze, żeby "dość komfortowa" przewaga, o której kilka tygodni temu mówił Alonso zniknęła niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Dziś Hiszpański kierowca wyprzedza Vettela o cztery punkty, które w perspektywie pięciu wyścigów pozostałych do zakończenia tegorocznej rywalizacji znaczą tyle co nic.

Reklama

W ostatnich tygodniach Red Bull znacznie ulepszył samochód i można śmiało powiedzieć, że dysponuje najszybszą konstrukcją w stawce, a Vettel pewnie dopadłby Alonso już wcześniej, gdyby nie awarie i przygody z felernymi alternatorami. Szczęście jednych i pech drugich po prostu nie mogły trwać wiecznie. Kilkumiesięczne kunktatorstwo Ferrari i nieśmiałe liczenie na to, że tytuł da się wywalczyć wizytami na podium, powoli okazuje się nie być warte funta kłaków. Po raz kolejny potwierdza się prosta wyścigowa prawda, że nic tak nie pomaga w wywalczeniu mistrzostwa jak najszybszy samochód, a przynajmniej równie szybki jak ten, w którym zasiadająm główni oponenci. W takiej sytuacji umiejętności i regularność kierowcy mogą przechylić szalę zwycięstwa na stronę ciut słabszej ekipy. Trudno zrobić to, będąc regularnie i sporo wolniejszym.  

Po wyścigu w Japonii - nie chcę nazwać go pechowym dla Ferrari, bo blokując Kimiego Räikkönena po starcie Alonso napytał sobie biedy trochę na własne życzenie - przypomniał o sobie Luca di Montezemolo. Wiadomo, że gdy głos zabiera prezes marki, sytuacja jest poważna. Montezemolo nie po raz pierwszy strzela batem nad głowami pracowników fabryki w Maranello, ale jak zwykle wygląda to na robienie dobrej miny i złej gry. Historia ostatnich lat każe zresztą sądzić, że i tym razem pogadanki prezesa wygenerują więcej dymu niż ognia.

Jakoś nie umiem sobie wyobrazić w jaki sposób ludzie z Ferrari mogliby się starać bardziej, i w półtora miesiąca zmienić nieudany samochód w demona szybkości, a Alonso jeździć jeszcze lepiej. Ale z Maranello mają nie tak daleko do Watykanu, więc jakąś nadzieją mogą być błagalne modły lub wizyta w tamtejszej bibliotece, uważne studia zakazanych ksiąg i mały pakt z diabłem. Obawiam się jednak, że i takie zabiegi mogą okazać się niewystarczające do pokonania  rozpędzonego Vettela.

W przypadku porażki Ferrari, bez dłuższego namysłu będzie można odtrąbić kryzys potęgi Formuły 1. Ewentualne cztery lata bez choćby jednego tytułu to jak na standardy włoskiego zespółu dość długi rozbrat z wygrywaniem. Nie wiem, czy w Ferrari mogli i mogą zrobić coś więcej, żeby w ostatniej chwili odwrócić losy mistrzostw. Nie ma wątpliwości, że wszyscy w Maranello pracują na najwyższych obrotach i naprawdę starają się przywieźć do fabryki kolejne trofeum. Ale od dłuższego czasu największym problemem Włochów wydaje się wysychające źródełko pomysłów i nowatorskich rozwiązań, w porównaniu z kreatywnością biura projektowego Red Bulla.

Do odniesienia ogromnego sukcesu, jakim byłoby trzecie mistrzostwo z rzędu (ostatni raz w F1 wyczyn taki był udziałem Michaela Schumachera, a wcześniej dokonał tego tylko Juan Manuel Fangio), Vettelowi wystarczy kończyć wyścigi przed Alonso, co w obecnej sytuacji nie wydaje się szczególnie trudnym zadaniem. Znacznie poważniejsze wyzwanie czeka Hiszpana, który do finiszowania przed szybkim Vettelem i coraz szybszym Red Bullem najprawdopodobniej będzie potrzebował zwycięstw. Istotne role w losach ich rywalizacji mogą odegrać kierowcy McLarena i Lotusa, ale raczej będą to epizody. Mimo zachowania matematycznych szans na tytuł, McLaren raczej nie chciałby, żeby Lewis zabrał numer "1" do Mercedesa, a dla zawodników Lotusa ogromnym sukcesem jest sam fakt wymieniania ich w tym gronie pięć rund przed końcem sezonu.    

Jacek Kasprzyk

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama