Byliśmy na Camel Trophy
Prawdopodobnie już nigdy nie zostanie reaktywowany terenowy rajd Camel Trophy. Ta ultra trudna impreza, która organizowana była co roku w różnych, niedostępnych zakątkach świata to jednocześnie ważny element historii motoryzacji.
W jednym z takich rajdów jechał reporter INTERIA.PL.
Przejechaliśmy wtedy prawie 2000 kilometrów przez sawannę i dżunglę Brazylii i Gujany, przez prawdziwe zielone piekło. Poruszaliśmy się raz z prędkością 120 km/h, innym razem 5 km/h. Pokonywaliśmy rzeki i przedzierali przez gęste zarośla. Nasz załadowany do granic wytrzymałości sprzętem koniecznym do przeżycia land rover najpierw pokonał transamazońską autostradę łączącą Manaus z Boa Vista, gdzie dojechaliśmy w ciągu dwóch dni.
Autostrada w tym wypadku to jednak nazwa na wyrost. To po prostu kilkumetrowej szerokości utwardzona droga z olbrzymimi koleinami. Każdy poruszający się po niej pojazd powodował, że tumany kurzu, który wciskał się w każdy zakamarek, czuliśmy w zębach i oczach. Był wszędzie.
W odpoczynku przeszkadzała nam nie tylko wysoka temperatura, wilgotność powietrza dochodząca do 90 procent, ale także hałas. Hałas przejeżdżających co pewien czas wielkich ciężarówek, których kierowcy głośnym trąbieniem dawali wyraz zdziwienia naszą obecnością.
Z cywilizacją, oczywiście tą na brazylijską miarę pożegnaliśmy się zaraz po przekroczeniu granicznej rzeki Takutu. To tam przyszło nam po raz pierwszy poznać co to strach przed piraniami.
Jazda po sawannie, wyschniętym olbrzymim terenie, okazała się jeszcze bardziej uciążliwa niż po brazylijskiej "autostradzie". Wprawdzie w Ameryce Południowej znaleźliśmy się pod koniec pory deszczowej, która trwa tam zwykle parę miesięcy, ale wtedy pogodowe anomalie spowodowały, że deszczu było znacznie mniej niż zwykle. Jechaliśmy więc wśród wypalonych słońcem traw i znowu w tumanach kurzu. Tym razem jednak nie był czerwonego jak w Brazylii ale żółtego koloru.
Przeprawa przez rzekę Essequibo i najtrudniejszy odcinek naszej wyprawy - z miejscowości Kurupukari do Georgetown, stolicy Gujany. Spotkani po drodze tubylcy twierdzili, że aby przejechać przez ten fragment dżungli musimy przesiąść się na wielkie bedfordy, które potrafią poruszać się nawet w najtrudniejszych warunkach terenowych. Ale nasze land rovery też sobie poradziły. I choć jechaliśmy bardzo powoli, dzień po dniu posuwaliśmy się do przodu. Dzięki zainstalowanej wyciągarce i pomocy innych uczestników wyprawy przedzieraliśmy się przez wieczne błota, budowaliśmy mosty, wyrównywali łopatami i kilofami drogę i ... marzyliśmy o powrocie do domu.
Marzenia te były szczególnie silne podczas długich bezsennych nocy w niewygodnych namiotach, kiedy to wsłuchiwaliśmy się w koncert dżungli. Głosy z niej dobiegające były fantastyczne swoją różnorodnością. Przypominały płacz niemowlęcia, tętent galopujących koni, chrapanie starca i wycie okrętowej syreny. Jednak najdziwniejsze odgłosy wydawały wielkie tropikalne ropuchy, które przez kilka godzin potrafiły udawać .. pędzący pociąg. A rano, najczęściej o 5-6 pobudka. I kolejne kilometry... błota.
Po trzech tygodniach morderczej jazdy docieramy do celu. Śmiertelnie zmęczeni pierwszy raz od wielu dni jemy normalny, a nie liofilizowany posiłek. Wypoczywamy w wygodnym łóżku a nie maleńkim namiocie postawionym gdzieś w błotach dżungli.
I obiecujemy sobie, że przez dłuższy czas nie siądziemy za kierownicą samochodu.
Ale cieszymy się, że udało się nam ukończyć jeden z najtrudniejszych rajdów na świecie.