Zbigniew Wodecki i jego samochody
Mija druga rocznica śmierci Zbigniewa Wodeckiego. Artysty, który zawsze miał bardzo bliski związek z motoryzacją. Rocznie przejeżdżał samochodem po 100 tysięcy kilometrów. Jak sam przyznawał, za kierownicą spędzał więcej czasu niż na estradzie. O swoich doświadczeniach z polskich dróg opowiedział w jednej z rozmów z krakowskim dziennikarzem, Wacławem Krupińskim, zebranych w książce "Tak mi wyszło".
Zaczynał jak większość rodaków w tamtych czasach od malucha. Marzył o mercedesie, który jednak "spowszechniał". W latach 80., czyli w epoce PRL, pojechał ze słynnym duetem fortepianowym Marek i Wacek na koncerty w RFN. Gaża wystarczyła na kupno używanego volkswagena golfa. Kosztował 11,5 tysiąca zachodnioniemieckich marek. W czasach, gdy w kraju miesięcznie zarabiało się równowartość 40 marek. W okresie powstania wspomnianego wywiadu Zbigniew Wodecki jeździł audi; "zresztą marnym", bo "ma tylko dwoje drzwi". Taki żart...
Kiedyś był "szybkim, odważnym i świetnym kierowcą". Pewien blacharz odkrył, że na fiacie 125, którym wówczas przemieszczał się twórca "Izoldy" i "Zacznij od Bacha", znajduje się trzynaście warstw lakieru, stanowiących ślady po kolejnych kolizjach. Wkrótce nieszczęsne auto dorobiło się warstwy czternastej. Wszystko przez kożuch, w który wystroił się kierowca. Elegancki i ciepły, ale z wysokim kołnierzem, który ograniczał widoczność. No i skończyło się na spotkaniu z przydrożnym słupem...
Po Krakowie krążyła anegdota, jak to jej bohater zajechał drogę tramwajowi. Motorniczy wyskoczył z wozu i gdy zobaczył, kto siedzi za kierownicą, westchnął: "No tak, Wodecki, a mówili mi w zajezdni, żebym na pana uważał".
Do co najmniej równie groźnego zdarzenia doszło w drodze na próbę kamerową w telewizji w Poznaniu. Zbigniewowi Wodeckiemu towarzyszył Andrzej Zaucha. "(...) Zmylono mnie, że to dwieście kilometrów. Było ponad czterysta. Dobrze ponad sto miał mój fiat na liczniku, gdy nagle sto metrów przede mną jadący z naprzeciwka facet skręcił furą w lewo, do bramy... Bóg chciał, że odbiłem w prawo kierownicą, przelecieliśmy przez rów, zatrzymując się w zaoranym polu. O centymetry minąłem róg tego wozu. Pamiętam jak dziś - Andrzej się obudził: "Co jest?!". "Żyjemy, Jędruś! Trza pchać!"
Z biegiem czasu Zbigniew Wodecki jednak się ustatkował i, jak twierdził, od dwudziestu lat nie miał żadnej stłuczki. Nieodżałowanej pamięci piosenkarz i skrzypek zapewniał również, że nigdy nie zasiadł za kierownicę pod wpływem alkoholu. Przyznawał natomiast, że łamał przepisy. "U nas nie da się nie łamać (...) Kiedyś jechałem dwie godziny, by pokonać raptem sześćdziesiąt kilometrów, a i tak groził mi mandat za nadmierną prędkość. "Panie kierowco, nadmierna prędkość". "Kochany panie sierżancie, przecież średnia mi wyszła trzydzieści na godzinę."
Punkty karne? "Za te, które zbiłem, i te potencjalne, gdyby to były cegły, wybudowałbym niezły garaż." W kontaktach z drogówką pomagała artyście jego popularność. Owszem, nie tylko popularność. Policjanci często okazywali, hm... zrozumienie dla sprawcy wykroczenia, bowiem "stanowczo za mało zarabiają". Czy zdarzyło się kiedykolwiek, że go nie poznali? "Gdyby nie poznali, tego bym nie zniósł. Zawsze tłumaczę, że jadę nie dokądś, ale na którąś."
Podróżował często nocami. Rzekomo podsypiając na czerwonych światłach. W krytycznych chwilach włączał Radio Maryja. "Puszczam tę stację i adrenalina tak mi skacze, że o spaniu nie ma mowy (...) Myślę, że ojciec dyrektor parę razy uratował mi życie!".
Nie słuchał za to w samochodzie muzyki. Dlaczego? "Bo źli mnie wkurzają, a dobrzy denerwują. Zwłaszcza jak są lepsi ode mnie."
Zbigniew Wodecki zmarł w Warszawie 22 maja 2017 r. w wieku 67 lat.