Przejadą 3 tys. km i ani razu nie zatankują

W Australii rozpoczął się wielki wyścig aut, napędzanych energią słoneczną. Biorą w nim udział zespoły z 20-tu krajów Europy, Azji i Ameryki Północnej.

Trasa liczy 3000 kilometrów i wiedzie z Darwin na północy kraju, przez Alice Springs do Adelajdy na południu. Samochód na baterie słoneczne pokonuje ją średnio w 50 godzin.

Zasady są proste: Auta startują o ósmej rano. Każdy zawodnik stara się pokonać jak największy odcinek trasy. Nocuje w miejscu, do którego dotarł przed 17-tą, a następnego dnia o 8.00 wznawia wyścig. Wygrywa ten, kto pierwszy przejedzie linię mety.

Na starcie w akumulatorach każdego z bolidów może być tylko 10% energii, potrzebnej do pokonania całej trasy. Resztę auto musi samo wyprodukować. By sprostać tak surowym wymaganiom konstruktorzy opracowują konstrukcje w niczym nie przypominające naszych Toyot, Fordów, czy Volkswagenów. Na starcie dominują rozbudowane płaszczyzny paneli słonecznych i maleńkie, przezroczyste kabiny w kształcie kropli wody. Najlżejszy pojazd waży niecałe 150 kilogramów. Przy dobrej pogodzie rozwija prędkość ponad 100 km/h. Kierowcy nie zawsze jednak mogą jechać tak szybko. Poruszają się bowiem drogami publicznymi, gdzie wszystkich obowiązują zwykłe przepisy ruchu.

Reklama

Faworytem tegorocznych zmagań jest japoński Tokai Challenger, który od pierwszych chwil jedzie jako jeden z pierwszych. Auta, zbudowane przez ten sam zespół, wygrały zmagania w 2009 i 2011 roku.

Wbrew ogólnemu przekonaniu słońce, dostarczające energii rajdowym samochodom, nie zawsze jest ich sprzymierzeńcem. W historii wyścigu wiele aut zepsuło się właśnie z powodu zbyt silnego nasłonecznienia i wysokiej temperatury w centralnych, pustynnych rejonach Australii. Dwa lata temu doszło nawet do samozapłonu i eksplozji baterii.

IAR/PAP
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy