Też chcesz kupić używane?

Twierdzenie, że Polacy ukochali sobie samochody używane jest nieco naciągane. Chyba nikt o zdrowych zmysłach, gdyby tylko mógł sobie na to pozwolić, nie uganiałby się po komisach polując na bezwypadkową "perełkę" z przebiegiem poniżej 300 tys. km.

Większość trzeźwo myślących obywateli z radością udałaby się przecież do salonów, które kuszą fabrycznie nowymi cackami z kilkuletnią gwarancją. Niestety, realia są inne.

Za średnią roczną pensję przeciętny Polak pozwolić sobie może co najwyżej na kilkuletniego golfa, gdy w Niemczech czy Francji za roczne dochody kupić można nowe auta segmentu C. Z tego właśnie względu Polacy nie szturmują wcale salonów, ale komisy. Ten trend świetnie odzwierciedlą chociażby statystyki dotyczące prywatnego importu używanych aut.

Gdy w styczniu opublikowano dane, z których wynikało, że w poprzednim roku sprowadzono do Polski zaledwie 693 tysiące samochodów, mogło się wydawać, że echa kryzysu dotarły i do nas. Równocześnie z najsłabszym od lat wynikiem importu, dramatycznie spadła też liczba zakupionych w kraju pojazdów nowych. Obecny rok wydawał się więc rysować w czarnych barwach. Wielu dziennikarzy prognozowało nadchodzący krach. Oczywiście, w niezmiernie trudnej sytuacji znaleźli się dealerzy, ale co do tego, że prywatni importerzy szybko podniosą się z klęczek nie mieliśmy wątpliwości.

W naszych publikacjach kilkukrotnie podkreślaliśmy, że słabego wyniku ubiegłorocznego importu należy doszukiwać się w kilku przyczynach. Pierwszym był niekorzystny kurs złotego, który sprawił, że wyjazdy po auta chwilowo przestały się opłacać, drugim - premia wrakowa. Ta ostatnia spowodowała w Niemczech prawdziwe zamieszanie. Auta, które jeszcze kilka miesięcy temu trafiałby do naszych handlarzy za 400-600 euro, nagle stały się warte o wiele więcej - za złomowanie co najmniej 9-letniego auta, rząd niemiecki dopłacał bowiem w formie premii na zakup nowego pojazdu aż 2500 euro. Obywatelom Niemiec zdecydowanie bardziej opłacało się więc auto zezłomować niż za "grosze" oddać Polakowi.

Dlatego właśnie, w styczniu i lutym, mimo niewielkiej liczby sprowadzonych wówczas pojazdów, pisaliśmy, że rok 2010 będzie dla handlarzy o wiele bardziej udany. Co nie jest dla nas zaskoczeniem, twierdzenie takie zdają się właśnie potwierdzać najnowsze dane dotyczące prywatnego importu pojazdów używanych.

Od początku roku do końca marce sprowadzono do kraju niemal 173 tys. samochodów używanych, co w stosunku do analogicznego okresu w roku 2009 stanowi wzrost o niemal 29%. Nietrudno zauważyć, że jest to już 1/4 zeszłorocznego wyniku, mimo że złożyły się na nią tylko styczeń i luty, czyli miesiące, które nie rozpieszczały nas wiosenną aurą. W marcu, który przywitał nas o wiele przyjemniejszą pogodą sprowadzono aż 75 tys. używanych aut, co oznacza gigantyczny - 50% - wzrost w stosunku do marca 2009.

Za pocieszający można uznać fakt, że Polacy coraz częściej sięgają po samochody młodsze. Wprawdzie pojazdy w wieku powyżej 10 lat wciąż stanowią aż 42,7% wszystkich importowanych aut, ale wypada zauważyć, że powoli, acz systematycznie roście w rynku udział samochodów od 5 do 10 lat (42,7%) oraz do 5 lat (9,8%). Jak podaje instytut Samar, od stycznia ponad dwukrotnie zwiększył się w rynku udział pojazdów w wieku do 4 lat (z 1,21% do 3,07%).

Praktycznie nie zmienia się za to udział w rynku czołowych marek. Wciąż największą popularnością cieszą się volkswageny i ople. Trzecia pozycja po raz kolejny przypadła pojazdom ze znaczkiem Renault. Czwarte miejsce okupuje Ford. O spadku popularności wśród kupujących można mówić jedynie w odniesieniu do Fiata. Wprawdzie w marcu, podobnie jak w przypadku pozostałych marek, sprowadzono więcej fiatów niż w analogicznym okresie 2008 roku, ale sumarycznie, biorąc pod uwagę pierwsze trzy miesiące, spadek importu wyniósł aż 43%.

Co ciekawe, chociaż import pojazdów używanych znów nabiera tempa, reperkusje niemieckiej premii wrakowej wciąż są dla Polaków odczuwalne. Świadczą o tym chociażby średnie ceny dostępnym na naszym rynku samochodów.

Mimo zmiany rocznika, a co za tym idzie wpływie utraty wartości, wśród ofert sprzedaży niezwykle trudno znaleźć pojazdy, których cena rynkowa odpowiadałaby np. wycenom firm ubezpieczeniowych. Można nawet zasugerować twierdzenie, że w wielu przypadkach wpływ rocznika przestał mieć znaczenie. Trend taki zaobserwować można zwłaszcza wśród pojazdów w wielu powyżej 10 lat, w przypadku których o wiele ważniejszy od rocznika jest stan techniczny.

Wiele z takich samochodów jeszcze do niedawna kupić można było w Niemczech za ok. 500 euro i stosunkowo niewielkim kosztem doprowadzić do używalności. Handlarz zarabiał więc na sztuce od 30, nawet do 60%. Teraz, gdy tego typu uszkodzone "okazje" znikły z niemieckiego rynku, rzadko kiedy importerzy kupują pojazdy za mniej niż 1000 euro. Ten mechanizm szybko dobił się na cenach samochodów w Polsce. Dla przykładu, za przyzwoicie utrzymanego opla omegę z sensownym przebiegiem trzeba dziś zapłacić ok. 7-8 tys. zł, niezależnie od tego czy samochód wyprodukowano w 1997 czy 1994 roku.

Oczywiście nie oznacza to wcale, że wracają czasu PRL-u, gdy auto wraz z wiekiem zyskiwało na wartości. Napływ windujących ceny samochodów w lepszym stanie można wręcz traktować jako dobry objaw. W przypadku najstarszych pojazdów rocznik nie jest przecież najważniejszym kryterium wyboru. Zdecydowanie ważniejszy jest stan techniczny, o czym jeszcze do niedawna, wielu zdarzało się zapominać.

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas