Czy prawo jest w ogóle potrzebne?

Mamy mnóstwo mądrych i przewidujących, najczęściej bardzo jasno sformułowanych praw związanych z ruchem drogowym.

Tyle że w Polsce wisi to po równo uczestnikom ruchu drogowego, jak i służbom mającym te prawa egzekwować.

W Piasecznie pod Warszawą, gdzie mieszkam, naprzeciwko budynku mieszczącego Sąd Rejonowy i Prokuraturę Rejonową oraz budynku Komendy Rejonowej Policji - a także Urzędu Miasta i Gminy - wisi sobie reklama świetlna.

Fura luksów, jaką emituje, wystarcza w nocy do oświetlenia sporej części skweru, przy którym te urzędy się mieszczą. Ponieważ siatkówka ludzkiego oka funkcjonuje dość podobnie do kiepskiej jakości matrycy cyfrowego aparatu fotograficznego (coś jak w aparatach zintegrowanych w telefonach komórkowych), wystarczy pogorszenie jasności otoczenia, choćby zachmurzenie - o zmroku nie wspominając - by przejeżdżający obok kierowcy zaczęli mieć kłopoty z dostrzeganiem czegokolwiek innego poza tym telebimem.

Reklama

Właśnie dlatego Kodeks Drogowy mówi wyraźnie o "zakazie umieszczania na drodze lub w jej pobliżu urządzeń emitujących lub odbijających światło w sposób powodujący oślepienie lub wprowadzające kierowców w błąd". Jak widać - przepis ten jest olewany i przez właściciela reklamy, i przez władze miasta i gminy, i przez policję, i prokuraturę.

Wszystkie przepisy są łamane

To bardzo znamienne. Bo tak naprawdę jeśli się przyjrzeć naszemu ruchowi drogowemu (wliczam w to oczywiście również chodniki, ścieżki rowerowe, parkingi i pobocza), wychodzi na to, że funkcjonuje on w zupełnie innym świecie niż prawo go opisujące. Absolutnie każdy przepis jest łamany - i nie oszukujmy się, tylko przekroczenia prędkości są w jakiś tam sposób ścigane.

Skoro już poruszyłem kwestię związaną z oślepianiem - nie istnieje dziś chyba w Polsce policjant (czy przedstawiciel jakiejkolwiek innej służby uprawnionej do kontroli pojazdów), któremu choćby drgnie powieka, gdy zobaczy auto z oślepiającymi, bladoniebieskimi "zenonami" (to taka "wiejska" odmiana ksenonów - zakłada się chińskie żarówki wyładowcze do normalnych reflektorów; w ramach świateł mijania samochód wytwarza wtedy snop światła o kształcie półkuli, symetryczny, masakrując siatkówki oczu innych kierowców), nie wspominając o lampach źle ustawionych, świecących w niebo jak reflektory przeciwlotnicze. Same zresztą służby porządkowe wszelkiej maści nagminnie jeżdżą z przepalonymi żarówkami lub źle ustawionymi światłami.

Nie spotkałem się też przez ostatnie 20 lat z informacją, by ktokolwiek choćby zwrócił uwagę właścicielowi np. położonego obok drogi zabytku czy innej atrakcji turystycznej, że ustawienie reflektorów oświetlających jego fasadę powinno być przeprowadzone w porozumieniu i przy akceptacji inżyniera ruchu, by nie oślepiać przejeżdżających kierowców.

Trudno złapać? To nie łapiemy

Tak naprawdę nie robi się w Polsce nic, by ukarać - a może nawet usunąć z ruchu drogowego - ludzi powodujących zagrożenie dla zdrowia i życia innych. Idiotów przejeżdżających na czerwonym świetle. Nie zatrzymujących się przy stopie. Pędzących przez osiedlowe uliczki. Wymuszających pierwszeństwo, wyprzedzających na przejściach dla pieszych... Jak rozumiem, nie łapie się ich, bo trudno ich złapać - to nie staruszka przechodząca przez jezdnię trochę od przejścia dla pieszych, przed którą można roztoczyć "pawi ogon", poszpanować władzą.

Ale i w mniej jaskrawych przypadkach, gdzie o interwencję naprawdę łatwo, nie dzieje się nic. Dla służb porządkowych samochód zaparkowany tak, że kompletnie blokuje chodnik lub ścieżkę rowerową, nie stanowi najmniejszego problemu. Oczywiście, zdrowe jak ryba bydło parkujące na miejscach dla inwalidów też nie wywołuje odruchu obowiązkowości w policjancie czy strażniku miejskim. Prawdę mówiąc, sama "władza" nawet bardzo chętnie tak parkuje.

A przecież to tylko kilka przykładów, gdzie przepisy swoje, a życie swoje. Każdy z nas mógłby wyliczyć jeszcze po kilka-kilkanaście-kilkadziesiąt. Również takich, które dotyczą jego samego - i przez niego samego łamanych. Czy rzeczywiście potrzebne nam jest wobec tego jakiekolwiek prawo? Może po prostu puścić wszystko "na żywioł"? W końcu i tak w większości sytuacji na polskich drogach o w miarę bezpiecznym podróżowaniu decyduje bardziej zdrowy rozsądek niż jakiekolwiek przepisy. O ich egzekwowaniu (i "egzekutorach") nie wspominając.

Maciej Pertyński

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy