Co groźniejsze? Amerykański konwój wojskowy czy kolumna aut ministra Macierewicza?

​"Nam nie trzeba Bundeswehry, nam wystarczy minus cztery" - takie kąśliwe hasło ukuł naród dla zilustrowania trudności, jakie przeżywała zimą gospodarka PRL, a zwłaszcza komunikacja drogowa i kolejowa. Wygląda na to, że dzisiaj przy takich temperaturach poważne kłopoty miałaby przede wszystkim sama Bundeswehra, a na pewno ma je US Army.

Amerykańską brygadę przywitaliśmy w kraju z sympatią i zaciekawieniem. Pewne zdziwienie budził jedynie pustynnych kamuflaż przetransportowanych wprost z odległego Kolorado pojazdów i zastępująca szkło w szybach folia. "Tak się chłopaki do nas spieszyli, że nie zdążyli się przemalować" - tłumaczyli sobie jedni. "A to spryciarze! Wróg zobaczy te pustynne barwy, kompletnie na ich widok zgłupieje, a wtedy bach bach i będzie już po nim"- podziwiali inni. Wkrótce okazało się, że przybyli zza oceanu żołnierze mają problemy nie tylko ze sprzętem, nieprzystosowanym do zimowych warunków w środkowoeuropejskim klimacie, ale również kompletnie nie przygotowali się do jeżdżenia po polskich drogach. W krótkim czasie spowodowali kilka niebezpiecznych incydentów.      

Reklama

W Żaganiu ciągnąca cysternę amerykańska ciężarówka zakleszczyła się pod wiaduktem kolejowym. Na szosie między Żaganiem a Świętoszowem na Dolnym Śląsku inny truck US Army zjechał nagle na przeciwny pas ruchu i zderzył się z cywilnym busem. Efekt: dwie osoby ranne. W Piaskach amerykański wojskowy pojazd wpadł w poślizg i wylądował w rowie. Na drogę wysypał się jego ładunek, w tym amunicja. Do najnowszego zdarzenia doszło w Gorzowie Wielkopolskim. Wielka ciężarówka, próbująca omyłkowo skręcić w zbyt wąską dla niej ulicę zahaczyła o barierkę na mostku i rozpruła bak z paliwem.

Ktoś prześmiewczo skomentował, że Amerykanie zapomnieli wymienić w swoich wozach opony letnie na zimowe. Ktoś dodał, że statystycznie, biorąc pod uwagę liczbę przywiezionych z USA pojazdów, żołnierze US Army powodują więcej kolizji niż polscy kierowcy jeżdżący po pijaku. Ktoś zauważył, nie bez satysfakcji, że to "nie Irak czy Afganistan, ale Polska, polska zima i polskie drogi". Ktoś ostrzegł, że amerykańskich konwojów wojskowych trzeba się bardziej bać niż pędzącej na trasie Warszawa - Toruń- Warszawa kolumny aut ministra Antoniego Macierewicza.

Można kpić i straszyć, ale spróbujmy wejść skórę takiego wysłanego do Polski Johna czy Toma. Siedział sobie w zacisznym forcie na amerykańskiej prowincji, aż tu nagle, w pośpiechu (czyżby jego powodem były obawy związane z prezydenturą Donalda Trumpa?), został przerzucony na drugi koniec świata, do kraju, o którym nigdy wcześniej nie słyszał. A przynajmniej niewiele o nim wiedział. Zimno, ciemno i do domu daleko. Drogi być może i nie gorsze niż w jego rodzinnych stronach, ale jednak inne. No i te nazwy, niby z koszmarnego snu amerykańskiego logopedy. Świętoszów, Żagań, Gorzów Wielkopolski, barszcz z uszkami, dwa żubry, trzy żywce...

"Hej Tom, wiesz gdzie mamy skręcić?"

"Wiem Johnny, w Sul... Sulę... F..ck! W "Su-lę-ciń-ska Street"

"O, przejechaliśmy. Zawracaj! Bloody language!"

Albo podjeżdżasz pod wiadukt i widzisz znak, pokazujący maksymalną wysokość pojazdu, który się pod nim zmieści. Podaną w metrach. A ty całe życie funkcjonujesz, operując miarami w zupełnie innym systemie. Zanim znajdziesz w necie odpowiedni kalkulator i przeliczysz metry na stopy - nieszczęście gotowe. 

Dlatego nie ma co szydzić. Trzeba zrozumieć i otoczyć Amerykanów opieką. Może na początek do każdego ich wozu dokwaterować lokalnego asystenta? Z różnych względów nasi sojusznicy są przecież w Polsce żołnierzami specjalnej troski...   

Czytaj również: Ach, ci amerykańscy kierowcy w ich wspaniałych maszynach

  


INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy