Polska, kraj furmanów. Ostry tekst naszego czytelnika
Od jednego z naszych czytelników otrzymaliśmy list, który, jak sądzimy, warto tu przytoczyć...
"W niedzielę rano, 3 lipca, odwoziłem znajomych z Krakowa na lotnisko Pyrzowice. To tylko 110 kilometrów, niby niedaleko, ale jak się okazało wystarczająco, by doznać wrażeń, które wręcz napawają grozą.
Z ulicy Zakopiańskiej skręciłem na obwodnicę miasta. Lał rzęsisty deszcz. Mimo, że to pełnia lata, było ciemnawo. I bez tego słabą widoczność pogarszały dodatkowo tumany wodnego pyłu wznoszone przez koła samochodów. Mimo to wielu kierowców nie włączyło świateł mijania, jadąc na dziennych. Cóż, ironizując można by rzec, że w końcu był dzień...
Starałem się nie przekraczać 100 km/godz., uznając, że w tych warunkach szybsza jazda oznaczałaby brak zdrowego rozsądku. No i wszyscy, ale to dosłownie wszyscy mnie wyprzedzali. Busy, jakieś stare, ledwo trzymające się kupy audi i volkswageny, maluchy typu toyoty aygo itp. Zastanawiałem się, dokąd ci ludzie tak się spieszą? W niedzielny, deszczowy poranek? Czy nie mogli wyjechać paręnaście minut wcześniej, aby uniknąć stresu i ryzyka związanego z pośpiechem? A może uważają, że na autostradzie są zobowiązani do jazdy z prędkością nie mniejszą od najwyższej dopuszczalnej?
Jeszcze na odcinku do bramek w Balicach mijaliśmy trzy miejsca kolizji lub wypadków. Najbardziej spektakularnie wyglądało zdarzenie z udziałem skody yeti, która najwyraźniej przebiła przydrożną siatkę, przeleciała przez biegnącą wzdłuż obwodnicy drogę techniczną i, kompletnie zniszczona, wylądowała w krzakach. To nie był koniec, gdyż kasjerka w punkcie poboru opłat przy wjeździe na krakowsko-katowicki odcinek autostrady A4 ostrzegła nas, że trzy kilometry dalej doszło do dachowania i pracuje tam straż pożarna.
Czy myślicie, że widok rozbitych aut, w sumie na kilkunastu kilometrach było ich bodaj osiem, w jakimkolwiek stopniu wpływał na zachowanie kierowców? Skądże, zwalniali na chwilę, by zobaczyć, co się stało, i pędzili dalej jak szaleni. Z wypadkami drogowymi jest bowiem tak, jak z ciężkimi chorobami - wierzymy, iż przytrafiają się one wyłącznie innym...
Często słychać, że opinia o bezmyślności wielu polskich kierowców, o ich bezsensownej, nadmiernej brawurze, lekceważeniu przepisów, to gruba przesada. Takie głosy pojawiają się nieustannie na forach internetowych. My, kierowcy jesteśmy bowiem świetni i bezgrzeszni. Tylko drogi mamy fatalne, samochody stare i nie najlepsze (oczywiście z winy rządzących tym krajem polityków), policję niedouczoną i złośliwą itp. Niestety, moja niedzielna podróż, w dość ekstremalnych jak na tę porę roku okolicznościach pogodowych, jeszcze raz pokazała, że te "krzywdzące stereotypy" to bolesna prawda. Szczególnie jaskrawo widoczna właśnie na autostradach.
Po pierwsze, bardzo często jeździmy za szybko, nie zwracając uwagi na panujące na drodze warunki. Nie wiem, czy jest to efekt braku wyobraźni, przeceniania własnych umiejętności, wiary w szczęście. Dlaczego mniej boimy się utraty życia czy zdrowia w wypadku niż kpiących spojrzeń zza kierownicy innych aut, obraźliwych gestów, którymi traktuje się się u nas "frajerów" i "ofermy"? Nie uwierzę bowiem, że gorączkowy pośpiech jest zawsze wymuszany przez życie, pracodawców itp. Przypominam - jechałem w lipcowy niedzielny wczesny poranek! W innych krajach jest to typowy czas relaksu.
Po drugie, kompletnie zapominamy o utrzymywaniu bezpiecznej odległości od poprzedzającego pojazdu, co szczególnie razi na drogach szybkiego ruchu. W Europie Zachodniej takie zachowanie jest surowo karanym, poważnym wykroczeniem. W Polsce - smutną normą. Czy naprawdę nie zdajemy sobie sprawy, ile metrów potrzeba do zatrzymania samochodu pędzącego po mokrej szosie z prędkością 140-150 km/godz.?
Po trzecie, jesteśmy niecierpliwi przy wyprzedzaniu. Na obwodnicy Krakowa i na A4 widziałem mnóstwo aut, których kierowcy podjeżdżali dosłownie na kilka metrów do "zawalidrogów" na lewym pasie, poganiali ich światłami, lewym kierunkowskazem. Zdarzały się też przypadki wyprzedzania prawym pasem. Podczas ulewy, wśród fontann wody! Inna sprawa, że nie brakuje też kierowców, którzy się tego lewego pasa uporczywie trzymają i ani myślą zjechać na prawy.
Po czwarte, mijając miejsce kolizji czy wypadku zamieniamy się w gapiów. Nie tylko spowalnia to ruch, będąc źródłem korków, ale powoduje też nowe zagrożenie. Zagapieni możemy łatwo wpakować się w tył pojazdu jadącego przed nami.
Po piąte, nie umiemy prawidłowo zachować się przed remontowanymi odcinkami dróg. Niektórzy, widząc znak z ograniczeniem prędkości i informacją o robotach drogowych, gwałtownie przyspieszają, aby zdążyć wyprzedzić przed zwężeniem jezdni jak najwięcej pojazdów. Inni zbyt wcześnie zjeżdżają na pas "docelowy". Jazda "na zamek błyskawiczny" nie jest wciąż umiejętnością powszechną. Z kolei ten, kto na takim zwężeniu przestrzega obowiązujących limitów prędkości, jest uważany za mięczaka.
Mógłbym tak wymieniać długo. Zastanawiam się też, z czego wynikają te przywary polskich kierowców. Stare powiedzenie głosi, że frak leży dobrze na człowieku dopiero w trzecim pokoleniu. Może tak samo jest z autostradami? Musi upłynąć wiele lat, zanim nauczymy się po nich jeździć jednocześnie i sprawnie, i bezpiecznie? Na razie takie drogi są dla nas, narodu przez wieki przyzwyczajonego do furmanek telepiących się po kocich łbach, zbyt nowoczesne, więc trudne w codziennym użytkowaniu." Z poważaniem A. Odrowąż
Tyle nasz czytelnik. A wy? Czy zgadzacie się jego opiniami?