Autostrady nam nie pasują
Rząd musi w tym roku zapłacić koncesjonariuszom autostrad 1,4 mld zł. Ze sprzedaży winiet kupowanych przez firmy transportowe zbierze tymczasem tylko 800 mln zł. Brakujące 600 mln zł trzeba znaleźć w pustawej kasie państwa.
No i znowu kłopot... Przyznajmy zatem wreszcie szczerze i otwarcie: autostrady nie pasują do Polski i Polaków. Do naszej mentalności, zdolności organizacyjnych, możliwości finansowych, kultury, obyczajowości. Na etapie obietnic i snucia planów wygląda to jeszcze nieźle. Później jednak zaczynają się schody.
Głębokie niezadowolenie budzi już sam przebieg przyszłej autostrady. Ten psioczy, że autobana ominie miejscowość, w której mieszka, temu na odwrót - nie podoba się, iż samochody będą jeździły mu niemal przed samymi oknami, tamten narzeka, że nie zaplanowano zjazdu wprost do jego chałupy itd.
Kolejną falę ludzkiej krzywdy przynosi wywłaszczanie tysięcy prywatnych działek z terenu, na którym ma powstać nowa autostrada. Prawdziwą drogą przez mękę jest zdobywanie niezliczonych zgód i pozwoleń, przekonywanie obrońców środowiska, że planowany szlak komunikacyjny nie zaszkodzi rzadkiemu gatunkowi motyli, który bywał przed laty widywany w tej okolicy.
Ogromne dyskusje towarzyszą wyborowi nawierzchni autostrady (asfalt czy beton?) i sposobu finansowania inwestycji (z pieniędzy publicznych, prywatnych, czy może w ramach tzw. partnerstwa publiczno-prywatnego?). Potem następują długie, bolesne i rzadko przynoszące w pełni satysfakcjonujące rezultaty negocjacje z przyszłym koncesjonariuszem. Dociekliwe media pytają, dlaczego kilometr nowej autostrady w Polsce zawsze kosztuje tak drogo? Owocem przetargu, który ma wyłonić wykonawcę autostrady są z reguły ostre protesty przegranych.
Również sama budowa, zagadnienie wydawałoby się czysto techniczne, u nas wiąże się z licznymi problemami, prowadzącymi do chronicznych opóźnień w realizacji harmonogramu robót. Nawet renomowane firmy zagraniczne nie dają sobie tutaj rady, czego ostatnim przykładem jest zerwanie przez GDDKiA umowy z Austriakami, wykonawcami fragmentu szlaku A 1.
Kiedy wreszcie nowy odcinek autostrady zostanie z wielką pompą oddany do użytku, krytyka bynajmniej nie słabnie. Narzekamy, że nawierzchnia drogi wcale nie jest idealnie gładka; że brakuje infrastruktury: stacji benzynowych, parkingów itp. Niezadowoleniu kierowców często towarzyszą poważne zastrzeżenia ze strony różnych służb i instytucji, np. straży pożarnej, jak niedawno w przypadku odcinka A 4 z Krakowa do Szarowa.
Psioczymy na nieustanne remonty. Oburzamy się na zbyt wysokie ceny za przejazd płatnymi odcinkami. Szczególne powody do narzekania mają motocykliści, którzy nie dość, że bulą tak jak właściciele samochodów to jeszcze mogą stanąć przed sądem za płacenie jednogroszówkami.
I po co to wszystko? Ano głównie dla wygody obcokrajowców, którzy chcą szybko i bezkolizyjnie przemierzyć nasz kraj tranzytem z północy na południe i z zachodu na wschód. Wielu Polakom autostrady nie są zapewne wcale do szczęścia potrzebne. Wystarcza im, że mają drogi o utwardzonej nawierzchni. Zważywszy trudne losy naszego narodu, to, że się ich dorobiliśmy, i tak stanowi spore cywilizacyjne osiągnięcie.