Jak się zdaje na prawo jazdy na innych kontynentach? Będziesz zdziwiony

Podobno stale maleje liczba osób zainteresowanych uzyskaniem prawa jazdy. Z powodów demograficznych? Dlatego, że młodzi, zwłaszcza w dużych miastach, doskonale potrafią funkcjonować bez własnego samochodu? A może przyczyną są wysokie wymagania stawiane kandydatom na kierowców, często skutkujące koniecznością wielokrotnego powtarzania egzaminów? W innych krajach rzeczywiście bywa łatwiej. Dużo łatwiej.

W Indiach prawo jazdy można po prostu kupić. Co prawda przepisy wymagają zaliczenia testu ze znajomości przepisów ruchu drogowego i wykazania się umiejętnościami praktycznymi, ale to tylko przepisy. Dziennikarka tabloidu "India Today" odwiedziła siedem wydziałów komunikacji, wszędzie opowiadając tę samą bajeczkę o siostrze, która co prawda nie ma pojęcia o prowadzeniu pojazdów, ale bardzo potrzebuje prawa jazdy. Wszędzie spotkała się z pełnym zrozumieniem u swoich rozmówców. Jeden z urzędników powiedział jej wprost: "jesteśmy od tego, by pomagać takim ludziom jak ty." Pomagać, ale oczywiście nie za darmo. W Delhi dokument poświadczający posiadanie uprawnień kierowcy kosztuje 6000 - 8000 rupii, czyli równowartość około 320-430 zł. Na prowincji jest wyraźnie taniej. Zresztą aby uzyskać prawo jazdy, nie trzeba fatygować się do jakiegokolwiek urzędu i narażać na zarzut korumpowania jego pracowników. Można skorzystać z rozwiniętej sieci pośredników albo zwrócić się do dowolnej szkoły jazdy. Każda z nich świadczy usługę, polegającą na wystawieniu zaświadczenia o odbyciu kursu i załatwieniu dla klienta prawa jazdy. Z dostawą do domu. Szacuje się, że 60 proc. funkcjonujących w Indiach praw jazdy to dokumenty wyłudzone, kupione lub ordynarne fałszywki.

Reklama

Władze państwowe usiłują zwalczać opisany wyżej proceder, zwracając uwagę na fatalne statystyki wypadków drogowych. Z drugiej strony każdy, kto miał okazję być w Indiach, Egipcie, Meksyku i innych krajach w bardziej egzotycznych częściach świata wie, że przetrwanie w realiach tamtejszego ruchu drogowego wymaga szczególnych predyspozycji. Żaden formalny dokument ich nie zagwarantuje.

A propos Meksyku... Również tam do niedawna uzyskanie licencji kierowcy nie wiązało się z żadną mitręgą. Wystarczyło zgłosić się do właściwego urzędu, okazać dowód tożsamości, podpisać odpowiedni formularz i wnieść niewielką opłatę. To już jednak przeszłość. Od 2018 r. obowiązują przepisy zgodne, jak to określono, ze standardami międzynarodowymi. Od kandydatów na kierowców wymaga się ukończenia kursu w jednym z certyfikowanych ośrodków szkoleniowych, zdania testu z teorii i egzaminu praktycznego. Dziennik "El Universal" przeprowadził sondaż, pytając swoich czytelników, co sądzą o wprowadzonych przez rząd zmianach. Okazało się, że popiera je niewiele ponad połowa ankietowanych. Reszta nie ma zdania lub jest przeciw, uważając, że lepiej by pozostało tak, jak było...

Co ciekawe, zupełnie inne zasady obowiązują w Brazylii, która również jakoś nie kojarzy się ze szczególnie pryncypialnym podejściem do  praworządności. Po długim i wszechstronnym szkoleniu, przejściu testów sprawdzających, czy dany delikwent nie wykazuje agresywnych zachowań i skłonności do alkoholu, przystępuje się do egzaminu. Jego zdanie nie oznacza bynajmniej końca całej procedury, bowiem nawet wówczas prawo jazdy otrzymuje się tylko tymczasowo, na okres próbny. Jeżeli w ciągu roku kierowca nie popełni żadnego wykroczenia drogowego - dostaje uprawnienia na stałe.

Jeden z amerykańskich dziennikarzy opisuje swoje perypetie z uzyskaniem prawa jazdy w Japonii. Egzamin praktyczny zdaje się tam na placu, imitującym warunki panujące w normalnym ruchu ulicznym. Trzeba ściśle przestrzegać skomplikowanych reguł. Pominięcie choćby jednej oznacza odesłanie zdającego do domu i konieczność poprawki. I tak egzaminowany musi najpierw zajrzeć pod spód samochodu - z tyłu, przodu i pod każde z kół, następnie spojrzeć w lewo i prawo. Dopiero wtedy wolno mu otworzyć drzwi i zasiąść za kierownicą. Jechać należy cały czas z tą samą prędkością - 30 km/godz. Dojeżdżając do znaku STOP trzeba się zatrzymać, zasygnalizować zamiar skrętu kierunkowskazem, następnie spojrzeć w lusterka: lewe, prawe i wsteczne, wreszcie obejrzeć się za siebie, każdą z tych czynności potwierdzając wypowiedzeniem głośno słowa:  "Yosh!" (Ok!). Potem mówimy: "Skręcam w prawo" (albo w lewo) i dopiero wtedy możemy ruszyć z miejsca.

Tego, kto spełni wszelkie wymogi i przebrnie przez egzamin, czekają już wyłącznie przyjemności, gdyż Japończycy uchodzą za kierowców wzorcowo kulturalnych i przestrzegających przepisy. I oni jednak, przyzwyczajeni do dziwacznych z naszego punktu widzenia procedur, byliby zaskoczeni, gdyby przyszło im zabiegać o prawo jazdy w Sierra Leone, kraju na zachodnim wybrzeżu Afryki. Tam kandydaci na kierowców zamiast uczestniczyć w standardowych kursach grają w... grę planszową, wprowadzającą w tajniki przepisów ruchu i zasady etykiety obowiązującej na drogach.

Swego czasu wielką sensację wywołała decyzja króla Arabii Saudyjskiej, który zezwolił na prowadzenie samochodów mieszkankom swojego kraju. O pełnym równouprawnieniu nie ma jednak mowy, ponieważ starające się o prawo jazdy kobiety muszą szkolić się o 90-120 godzin dłużej niż mężczyźni. Płacą też więcej od nich za sam dokument: równowartość 500-800 dolarów zamiast 120.

A co w Europie? Otóż w Europie panuje rutyna i nuda. Pewną godną wzmianki osobliwością są przepisy obowiązujące w Wielkiej Brytanii, pozwalające jednej i tylko jednej obywatelce prowadzić auto na publicznych drogach bez jakichkolwiek uprawnień. Tą obywatelką jest królowa Elżbieta II, której zresztą wciąż zdarza się z owego przywileju korzystać.  

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy