Średnia prędkość 62 km/godz. Spalanie 6 litrów

Pogodna, wrześniowa niedziela. Doskonała okazja, by wybrać się naszym testowym mitsubishi lancerem na dalszą wycieczką. Celem są Góry Świętokrzyskie, miejscem startu - Kraków.

Jedziemy we czwórkę, w towarzystwie zaprzyjaźnionego małżeństwa. Znajomi na co dzień użytkują jedenastoletnią astrę "jedynkę", która już w chwili zakupu była sprzedawana jako "classic". Jednak nie tylko dlatego rozpływają się w zachwytach nad białym lancerem w wersji INSPIRE. Sportowo, zgrabnie prezentujący się sedan, z efektownymi alufelgami i ciemnym wystrojem wnętrza, naprawdę może się podobać.

Do 400-litrowego bagażnika, otwieranego dźwignią z wnętrza kabiny lub pilotem przy kluczyku, wrzucamy plecaki i wsiadamy do auta. Zajmujemy miejsca w klasycznym układzie: panowie z przodu, panie z tyłu. Nie z powodu konserwatywnych poglądów, lecz ze względów jak najbardziej pragmatycznych. Kolega ma prawie dwa metry wzrostu i na tylnej kanapie byłoby mu prawdopodobnie nieco ciasnawo. Z przodu z pewnością nie może narzekać na brak przestrzeni. Podobnie zresztą jak kierowca (190 cm).

Reklama

Fotele są wygodne, w zajęciu odpowiedniej pozycji za dobrze leżącą w dłoniach wielofunkcyjną kierownicą nie przeszkadza nawet to, że - jak w wielu innych modelach Mitsubishi - jest ona regulowana tylko w jednej płaszczyźnie.

Ruszamy, przebijając się przez miasto na drogę krajową nr 7, w kierunku Kielc. To najmniej cywilizowany wylot z Krakowa. Wąskie ulice, mnóstwo wybojów... Na szczęście dalej jest już lepiej. Co prawda podróż spowalniają co i rusz ostrzeżenia przed fotoradarami oraz tablice oznaczające teren zabudowany, ale jedzie się przyjemnie. Testowany lancer, mimo wiele obiecującej sylwetki i sportowej konotacji modelu, jest napędzany silnikiem benzynowym o mocy ledwie 117 koni, lecz w praktyce okazuje się, że jak na polskie realia drogowe taka jednostka zapewnia całkiem wystarczające osiągi: od zera do setki w niespełna 11 sekund, prędkość maksymalna 190 km na godzinę. Kierowca bez nadmiernie rozwiniętej żyłki ściganta nie powinien narzekać.

W miejscowości Tokarnia chcemy zwiedzić Muzeum Wsi Kieleckiej, podobno jeden z najciekawszych tego typu parków etnograficznych w Polsce. Przy drodze, tuż przy wjeździe na parking, stoi policyjny radiowóz, a przy nim funkcjonariusz drogówki z "suszarką" w ręce. Kontrolują prędkość pojazdów nadjeżdżających z przeciwnego kierunku, ale na nas też zerkają. Pasy mamy zapięte, światła przepisowo włączone, kierowca nie gada przez komórkę, zatem skręcamy bez obaw. Okazuje się, że dzisiaj w skansenie odbywa się zlot motocykli SHL i pojazdów zabytkowych, więc nasza wizyta ze zrozumiałych względów dość znacznie się przedłuża. W końcu jednak ruszamy dalej.

Przez rozkopane Kielce docieramy do miejscowości Górno. Tu pokładowa nawigacja, jeden z elementów firmowanego przez Alpine systemu multimedialnego, stanowiącego standardowe wyposażenie lancera w wersji INSPIRE, kieruje nas na drogę nr 752. Po chwili osiągamy cel - miejscowość Święta Katarzyna, leżącą na skraju Puszczy Jodłowej i Świętokrzyskiego Parku Narodowego. Zostawiamy samochód na zaimprowizowanym parkingu przy prywatnej posesji (5 zł za całodzienny postój) i mijając zabytkowy klasztor ss. bernardynek rozpoczynamy wspinaczkę na Łysicę, najwyższe wzniesienie Gór Świętokrzyskich. Liczy co prawda tylko 612 m wysokości nad poziomem morza, ale mniejsza o to. Najważniejsze, że po godzinnym, mozolnym marszu atak szczytowy kończy się powodzeniem!

Dochodzi godzina 16, gdy jesteśmy znowu na dole. Przez chwilę śmiejemy się z billboardu restauracji, która frytki, jakieś mięso i surówkę reklamuje jako "przysmak czarownicy", i ruszamy dalej, do Bodzentyna, gdzie zamierzamy obejrzeć malownicze pozostałości po starym zamku. W miasteczku kładą właśnie sieć kanalizacyjną, centrum jest kompletnie rozkopane, podobnie jak ulica prowadząca do ruin zamczyska. Glina i piach. W każdym większym mieście obowiązywałby w takiej sytuacji zakaz ruchu, tutaj jednak nie widać żadnego znaku więc, choć trochę z duszą na ramieniu, bo lancer to wszak nie terenówka, jedziemy. Uff, udało się...

Kilka fotek, wpisujemy w nawigację nazwę "Kraków" i ruszamy w powrotną podróż. W Suchedniowie natykamy się na rozbabrany przejazd kolejowy. Nie do pokonania, więc zawracamy. Kawałek dalej nawigacja nakazuje skręcić w prawo. Przydrożna tablica ostrzega co prawda, że jest to droga z uszkodzoną nawierzchnią, ale po doświadczeniach z Bodzentyna tego rodzaju informacje z pewnością nas nie odstraszą.

Szybko jednak okazuje się, że trudno tu mówić o jakiejkolwiek nawierzchni. To po prostu bity trakt, gdzieniegdzie poprzetykany kocimi łbami. Koszmar. Na szczęście ów odcinek specjalny ma tylko nieco ponad kilometr długości i jakoś dajemy radę. Z ulgą ponownie witamy asfalt. Nawigacja sugeruje, że mamy jechać cały czas prosto tymczasem droga... nagle się kończy. Okazuje się, że zapomnieliśmy o zasadzie ograniczonego zaufania do elektronicznych pomocników i przegapiliśmy skądinąd bardzo słabo oznakowany skręt na drogę ekspresową S7.

Naprawiamy ten błąd i teraz kilometrów do celu zaczyna ubywać już szybko. Na obwodnicy Kielc omijamy auto, które z niewiadomych przyczyn wjechało w przydrożną barierę.

Przed Słomnikami zmawiamy krótką modlitwę za życie i zdrowie kierowców oraz pasażerów insigni WGM i astry SK, które nie bacząc na podwójną ciągłą linię i ograniczenia prędkości, z dużą szybkością wyprzedzają nas i inne pojazdy.

Zapada już zmierzch, gdy meldujemy się na rogatkach Krakowa. Tego dnia pokonaliśmy około 300 km. Jak wskazuje komputer lancera, jechaliśmy ze średnią prędkością 62 km/godz. spalając średnio 6 litrów paliwa na 100 km. Jest to naszym zdaniem wynik rewelacyjny, biorąc pod uwagę, że jechaliśmy w cztery osoby, niekoniecznie zgodnie z zasadami ecodrivingu, samochodem z benzynowym silnikiem o mocy 117 KM. Duży szacun!

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy