125p, czyli miłość na całe życie

- Już dwadzieścia lat temu postanowiłem, że nigdy się go nie pozbędę. Nie sprzedam, nie zamienię, nie kupię nowego - mówi Antoni Springwald, inżynier chemik po Politechnice Gliwickiej, emerytowany starszy specjalista Instytutu Nawozów Sztucznych w Puławach, prosząc, by spojrzeć na klasyczne kształty jego auta.

- Dziecko, zapytane, jak wyobraża sobie prawdziwy samochód, narysowałoby właśnie coś takiego, a nie te wszystkie współczesne elipsy i okrągłości...

Ową wymarzoną, wyśnioną, jedyną, niezastąpioną limuzyną inżyniera Springwalda jest polski fiat 125p, rocznik 1971. Obecny właściciel odkupił ten wóz, a raczej prawo do jego odbioru, od pewnej mieszkanki Lublina, której z kolei poszczęściło się w jakiejś loterii. Zapłacił 160 tys. zł, czyli o 20 tys. zł mniej niż wynosiła wówczas oficjalna cena "dużego" fiata.

- To były duże pieniądze, bo w tamtych czasach zarabiało się średnio około 2,5 tys. zł miesięcznie. Namawiano mnie zresztą, abym wziął wartburga, modnego, cieszącego się bardzo dobrą opinią, no i tańszego.

Reklama

Zdecydował się jednak na 125p, po którego zgłosił się do warszawskiego Motozbytu. Na stołecznych skrzyżowaniach, czekając na zmianę świateł, kilkakrotnie próbował przekręcić kluczyk w stacyjce, bo silnik pracował tak cicho, iż kierowcy wydawało się, że zgasł. Pomyłka zrozumiała u kogoś, kto przesiadł się do fiata z użytkowanej przez 10 lat syreny 103, a wcześniej jeździł motocyklem "jawa".

Do Puław dojechał bez problemów i tak w zasadzie jest do dzisiaj. Samochód spisuje się ponoć bez zarzutu. Nigdy nie był holowany, nigdy nie odmówił posłuszeństwa w trasie. Najpoważniejsza awaria - rozszczelnienie miski olejowej - przytrafiła się na Słowacji, w drodze powrotnej z Węgier.

- Nie miałem koron na zapłacenie za naprawę za granicą, kupiłem więc pięciolitrowy pojemnik z olejem i na ciągłych dolewkach dotarłem jakoś do domu - wspomina Antoni Springwald.

Jego fiat nigdy nie uczestniczył w kolizji drogowej. Nie przejechał nawet kota. Nie padł ofiarą włamywaczy (raz próbowali, ale zostali spłoszeni przez policję). Wciąż czaruje błyszczącym chromem na zderzakach, charakterystycznym pionem tylnych świateł, kompletem firmowych, rzadko już spotykanych oznaczeń. Owszem, tu i ówdzie widać ślady rdzy, ale, jak przekonuje właściciel, są one zupełnie powierzchowne, wynikają z niedostatecznej dbałości o nadwozie. Korozja zmusiła jedynie do wymiany obu przednich błotników i nadspawania progów. Reszta blacharki jest oryginalna, podobnie jak lakier, osprzęt elektryczny wraz z większością żarówek, silnik 1300 ccm oraz pozostałe podzespoły i części mechaniczne, łącznie z łożyskami, amortyzatorami i, w co trudno uwierzyć - klockami hamulcowymi.

- Ja po prostu rzadko hamuję - tłumaczy inżynier Springwald - Wiem, kiedy zdjąć nogę z gazu, żeby się zatrzymać tam, gdzie chcę.

Auto od początku znajduje się pod opieką tego samego mechanika. Gdy leciwa "stodwudziestkapiątka" zjawia się w warsztacie, budzi sensację.

- Po prostu nie ma się do czego przyczepić! - Cmokają z zachwytu nad jego niezawodnością fachowcy. Samochód dwa lata temu został wyposażony w instalację gazową. To efekt wzrostu cen benzyny, która staje się coraz trudniej dostępna dla kieszeni emeryta.

Koszty paliwa, jego niegdysiejsza reglamentacja, a także zamiłowanie właściciela do pieszych przechadzek i roweru oraz unikanie jazdy zimą, którą fiat spędza w stodole w pobliżu Puław, powodują, że przebieg auta jest, jak na wiek pojazdu, niewielki. Gdzieś między 100, a 200 tys. km. Dokładnie trudno powiedzieć, ponieważ kiedyś nawaliła linka licznika kilometrów i przez kilka lat nie była naprawiana.

Fiat inżyniera Springwalda w marcu br. skończył 33 lata. Postronnemu kierowcy przejażdżka takim wehikułem dostarcza pewnych emocji. Trudno się przyzwyczaić do stacyjki, do której kluczyk trzeba wkładać lewą ręką; do ebonitowej kierownicy - cienkiej, delikatnej, za to o dużej średnicy; do umieszczonej pod nią dźwigni zmiany biegów.

Właściciel zapewnia, że silnik "zapala od pierwszego kopa" i bez trudu pozwala wyciągnąć "setkę".

- Z Puław do Krakowa jest 265 km. Pokonanie tej trasy zabiera mi 4-5 godzin. Mniej więcej tyle samo trwa podróż pociągiem. Jeżdżę wolno, w terenie niezabudowanym rzadko przekraczam 80 km/godz., bo przecież nigdzie mi się nie spieszy. Poza tym jazda moim fiatem sprawia mi autentyczną przyjemność. Im zatem trwa dłużej, tym lepiej... (RYM)

Zobacz ostatnie wydanie naszego biuletynu.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Auta | inżynier | silnik | właściciel | Fiat | miłość
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy