"Wariaci" pojechali zimą do Rosji. Na motocyklach
Ponad rok temu na stronie internetowej grupującej dziwaków lubujących się w starym żelastwie, historii, wynalazkach często nieprzydatnych, żartach i innych nie bardzo modnych tematach Pastor założył tytułowy wątek.
Cel:
Zobaczyć z motocykla zorzę polarną z tak bliska, jak to tylko możliwe z siodełka motocykla. Po drodze zmierzyć się z przeprawą po zamarzniętej tafli jeziora Ładoga, by w końcu dotrzeć możliwie jak najdalej na północ Rosji - w okolice Murmańska.
Astrolodzy zapowiadają niespotykaną od lat aktywność słońca tego roku, co przekłada się na to, co zwiemy potocznie zorzą polarną, a zatem zapowiada się niesamowite widowisko, jeśli tylko uda nam się dotrzeć do zamierzonego celu i jeśli chmury nie pokrzyżują nam planów.
Termin: połowa lutego 2012 r.
Trasa:
Z Gdyni do Helsinek promem. Stamtąd dostać się na północ i kontynuować jazdę w kierunku Morza Białego i okręgu Murmańskiego, aż do wyczerpania limitu czasu (cała wyprawa musi się zamknąć w terminie 2 tygodni wliczając w to powrót).
Pierwotnie w planie miałem jazdę własnym motocyklem (R80GS), ale kumple bardzo mnie od tego odwodzili, bo to ciężki kloc i bez kosza, a na dodatek z pasażerem to by mogła być katorga, a nie przyjemność. Kropki nad "i" dopełnia wiosenny wypadek na mokrej łacie smoły, którego efektem jest doszczętnie zdemolowany sprzęt, który stawiam na koła przez całe lato.
Staje na tym, że pojadę z Adamem jego zaprzęgiem.
Skład się w międzyczasie klaruje:
- Pastor z Lupusem na jednym zaprzęgu R100GS z kolaską od "ruska".
- Ja z Adamem w drugim zaprzęgu, też R100GS ale z koszem Velorexa.
- Szparag na XT350 z nartami używanymi do motocykli w szwedzkiej armii, do tego ręczna zmiana biegów i dodatkowa klamka tylnego hamulca tuż nad klamką sprzęgła.
Przez bardzo długi czas kompletuję ubrania. Można oczywiście za jakieś chore pieniądze kupić coś na skutery śnieżne, albo jakieś pseudo zimowe ciuchy motocyklowe, ale na eksperymenty czasu nie będzie i znaleźć trzeba coś naprawdę odpowiedniego i na dodatek za normalne pieniądze.
Jakimś cudem dokopuję się w necie do firmy Norfin i jednego z niewielu przedstawicieli w PL tego wynalazku. Są to rosyjskie ubrania dla wędkarzy podlodowych. Kto jak kto, ale oni wiedzą jak się ubrać, żeby było ciepło i komfortowo.
Negocjuję ceny. Chłopaki się podłączają też - nie jest tanio.
Ba, to najdroższy zakup na ten wyjazd - spodnie i kurtka z puchu gęsiego - 1600 zł - warto jednak było.
Buty chłopaki wypatrują w USA na wyprzedaży w sklepie BHP. Kupujemy 3 pary (tylko tyle było i nawet pasowały rozmiarami) kanadyjskich Baffinów, po coś około 280 złotych za parę z przesyłką do PL.
Szparag i Adam biorą Norfiny - wcale nie gorsze od kanadyjskich, ale odrobinę droższe.
Coś tam już mamy, coś tam załatwiamy, ale ze śpiworami to już się robi problem prawdziwy, bo sztuka kosztuje 1300 zł. Firma Pająk Sport zgadza się uszyć nam śpiwory po tzw. kosztach - ale to i tak trochę drogo jak dla nas. Wybawia nas z opresji firma INDUSTRIVERKTYG IDG-Tools AB, która to płaci całą pozostałą należność za tenże ekwipunek. VARIANT wspomaga nas środkami smarnymi i na sam koniec trafia nam się prawdziwa wisienka na torcie w postaci darmowej przeprawy z Gdyni do Helsinek, dzięki FINNLINES. Interia obiecuje, że opublikuje nasze perypetie -też to doceniamy.
Robimy chyba coś naprawdę durnego, że wzbudzamy takie zainteresowanie. Adam kombinuje z zakupem kolców do opon z Włoch - ma obiecane kolce za połowę ceny, czekamy tylko na opony, żeby odpowiednio do nich dobrać długość kolców.
Opony w końcu są i dajemy znać Adamowi, żeby zamawiał kolce.
Makaroniarze robią zdziwioną minę, że niby nic nie obiecali i że nie da rady i odsyłają nas do jakiegoś niby swojego przedstawiciela w naszym kraju, gdzie jeden kolec kosztuje coś koło 1 euro.
Biorąc pod uwagę, że na jeden motocykl potrzeba przynajmniej 250 to sprawa nie wygląda różowo.
Dziękujemy Włochom klnąc, na czym świat stoi za takie podejście do sprawy i załatwiany coś zastępczego na miejscu - jak się później okazało, wystarczyły bez problemu, choć widiowego rdzenia nie posiadały i na asfalcie ścierały się w oczach. Dostajemy wizy kurierem 3 dni przed terminem wyjazdu.
Moje pakowanie dzień przed wyjazdem jakoś mi nie za specjalnie idzie. Nie chcę brać niepotrzebnych rzeczy, żeby jakoś się pomieścić z tym majdanem na motocyklu, a i tak cały czas wydaje mi się, że wszystkiego objętościowo jest za dużo, przy czym masa to drugorzędna sprawa, do której chyba nikt z nas za specjalnie nie przywiązuje wagi - BMW i tak dadzą radę pociągnąć.
Jednak, po jaką cholerę ten koc ciągnąłem ze sobą i dodatkowy polar to nie mam pojęcia. Szampon do włosów, ręcznik, krem, puchowe bambosze do spania i kilka innych drobiazgów też się nie przydały.
18-go lutego wieczorem spotykamy się w Gdyni. Ekipa wyruszyła rankiem ze Świdnicy i miała kilkaset kilometrów do Bałtyku. Po drodze przytrafiła się mała awaria w Adamowym powozie - niesprawdzony zacisk hamulcowy postanawia samodzielnie zwiedzać świat i odkręca się urywając przy okazji metalowy przewód hamulcowy.
19 lutego 2012 r. rozpoczyna się wspaniała przygoda pięciu kumpli w odpowiednim wieku, których powinno się raczej kojarzyć z kapciami i gazetą, a nie z motocyklowymi wycieczkami. Wyruszamy w stronę portu, by najpierw odebrać karty pokładowe, a następnie zameldować się do odprawy. Wpełzamy na prom. Ształujemy motocykle, rozbieramy się szybko z ciepłych ubrań, bo w Gdyni jest temperatura plusowa i roztopy jak na wiosnę. Zabieramy co tam komu wydaje się niezbędne podczas 23-godzinnej podróży łajbą, nie zapominając oczywiście o Pastorowej nalewce i kilku naszych krajowych piwach, bez których będzie się trzeba obejść jakiś czas. Pakujemy się do kajut i idziemy na pokład nazywany "słonecznym", by pomachać naszym bliskim i znajomym stojącym na jednej z kej.
Po pożegnaniach patrzymy na siebie mając za plecami oddalający się port i w końcu do nas dociera, że miesiące przygotowań, setki maili i telefonów wreszcie zamieniają się w rzeczywistość.
Rano za oknami tylko biel i lód - zupełnie inaczej niż w Gdyni. Jemy śniadanie, kawa i zbieramy się na pokład samochodowy do naszych pojazdów. Pot leje się z nas strumieniami i modlimy się, o jak najszybsze otwarcie tego piekarnika, aż w końcu zjawia się pilot i wyprowadza nas do bram portu.
Do rosyjskiej granicy mamy jakieś niespełna 600 km - pewnie nie dojedziemy tam dzisiaj - może jutro, ale w końcu nie spieszy się nam zbytnio - nie po to tu jesteśmy, by gdziekolwiek się spieszyć.
Od zjazdu z promu do wieczora robimy raptem 320 km. W międzyczasie, jadąc bocznymi już drogami zupełnie po białym, zjawiamy się w jakimś małym miasteczku i przezornie robimy małe zakupy na kolację i jutrzejsze śniadanie - te popołudniowe zwyczaje zresztą będą już codziennie pielęgnowane.
Market ma fajną nazwę SMARKET - w sam raz dla zasmarkanych bikerów z Polski.
Napoje kupione niespełna godzinę temu na postoju okazują się ciałem stałym - to staje się normą jeśli chodzi o picie - sprawę załatwia topienie śniegu w menażkach i herbacina. To takie nasze pierwsze zetknięcie z podróżowaniem zimą motocyklem. Przywyknąć trzeba i tyle. Zaczyna zmierzchać, więc rozglądamy się, gdzie się na noc zatrzymać. Przy drodze jest mały zjazd, coś jak parking, ale z ogromnymi stertami drewna przygotowanego do wywiezienia. Fajne miejsce żeby rozbić namioty i mieć osłonę od wiatru za ścianą bali.
Szparag jakimś cudem na skraju lasu wypatrzył jakiś dach - coś jak szopa, ziemianka. Lezie więc przez śnieg do pasa żeby sprawdzić i... ryczy za moment: - Chłopaki tu jest nawet grill! Słyszałem o domkach przetrwania w Finlandii, ale nigdy ich nie widziałem. Na takie coś właśnie czystym przypadkiem było nam dane trafić. Domki takie w Finlandii spotkać można na północy, tam gdzie wioski, miasta są oddalone od siebie i gdzie mieszkańców jest znacząco mniej.To proste, wykonane z drewna chaty z paleniskiem i często okopconym czajnikiem. Dookoła są ławki wyłożone styropianem gdzie można usiąść lub się przespać. Zapleczem głównego pałacu jest szopa z drewnem i budka z serduszkiem ... do wiadomo czego - piękne warunki - naprawdę.
Pamiętać należy, by opuszczając rano domek, poza porządkiem, zostawić w palenisku suche szczapki i zapas drewna, gdyby ktoś w kryzysowej sytuacji mógł wejść i rozpalić ogień - genialne i wspaniałe.
Domki takie utrzymują miejscowe społeczności - drewna nie trzeba szukać w lesie.
Wieczorne pichcenie jedzenia na benzynowej kuchence w której topi się bielutki śnieg, i delektowanie się pierwszym dobiegającym końca dniem jest magiczne.
Kładziemy się spać. Pomyślałem sobie, że przetestuję ruskie puchowe ubrania i kładę się bezpośrednio na ławce w tym czym jestem. Zasypiam, jednak w środku nocy dostaję z zimna drgawek. W świetle latarki wyszarpuję śpiwór z worka szczękając zębami, nie zawracając sobie głowy nawet materacem, podkładam jedynie pod plecy kurtkę i pakuję się w samej bieliźnie w puchowe cudo. Wystarcza jedna chwila i jest fantastycznie ciepło i sucho. To pierwsza nauczka - nie śpi się w tym czego się używa podczas dnia. Ubranie nasiąka potem i nawet o tym nie wiesz. Niby zimno i mróz, a jednak - oddychamy całym ciałem kumulując wystarczające ilości wody w odzieży, by po jakimś czasie poczuć z tego powodu przejmujący chłód.
Wstajemy i odpuszczając sobie w zasadzie śniadanie pakujemy manele na motocykle i brniemy w śniegu dalej na północ. Droga jest już nie tylko z nazwy biała - jest na tyle dużo ubitego i świeżego śniegu, że decydujemy się na zakolcowanie opon. Nawet po uzbrojeniu opon nasza prędkość rzadko przekracza 50km/h. Droga jest bardzo kręta i są podjazdy takie nawet po 12%. Wlatując na taką górkę nie można za bardzo się rozpędzić bo licho wie co będzie za nią - może samochód, może kolejny zakręt, albo jeszcze coś innego.
Na każdym postoju jesteśmy atrakcją fotograficzną (będzie tak przez całą drogę) . Wjeżdżamy wreszcie do fińskiej części Karelii, oczywiście wybierając tylko boczne drogi. Zauważam, że w tej części Finlandii jest sporo starych aut - łady samary, żyguli a nawet trafia się jedna skoda 105. Dziwny to widok - naprawdę.
Droga jest na tyle fajna, biała, równa i pusta, że decyduję się po raz pierwszy poprowadzić motocykl z wózkiem. Zaskakuje mnie, że za kierownicą jest cieplej niż w wózku - może przez to, że trzeba jednak z kierownicą trochę powalczyć, a nie tylko siedzieć plackiem i obserwować okoliczności przyrody, albo zające bielaki?
Wprawiam się dość szybko w sprzęt i jadę równo ze wszystkimi, nie opóźniając nas w ogóle. Po drodze pierwszy kontakt z policją, która zatrzymuje nas raczej z ciekawości niż z chęci sprawdzenia czegokolwiek - po odpowiedzi skąd i dokąd jedziemy, puszczają nas bez legitymowania.
Po tankowaniu niewiele droższym niż w naszym kraju jedziemy podziwiając przepiękną zimę - taką prawdziwą, z dużą ilością śniegu pokrywającym białymi czapkami wszystko, co wystaje z ziemi - magiczne widoki, które trzeba po prostu zobaczyć.
Zaczyna zmierzać ku wieczorowi, więc zaczynamy się rozglądać za jakimś miejscem, gdzie będziemy spać tej nocy. Rozglądamy się za jakąś opuszczoną w polu lub lesie szopą, czymkolwiek zresztą, co będzie miało po prostu kawałek dachu - nie mamy jakoś chęci rozbijać namiotów, zresztą nie bardzo jest gdzie, bo nie ma nawet kawałka odśnieżonego pobocza, czy czegoś na to podobieństwo, a szykowanie specjalnie zatoczki na motocykle i namioty przekopując śnieg sięgający do pasa mija się z celem.
Mijamy jedną szopę do której nie ma dojazdu, drugą, jakiś opuszczony dom, robi się zupełnie ciemno i nic.
Jadąc obserwuję prawą stronę drogi, Adam lewą i... w pewnej chwili daje po "heblach", drąc się jak wariat - JEST! JEST!
Zawracamy i zjeżdżamy z drogi parę metrów odśnieżonym traktem w las, gdzie stoi sobie chatka.
Właściwie to jej zupełnie nie widać - ot taka wielka kopa śniegu z kominem. W środku jest oczywiście palenisko, czajnik, siekiera, drewno, ale to nie wszystko - są szpikulce do kiełbasek, haki na ubrania, stół, a nawet światło!!! Jak dla nas to taki leśny Hilton - wspaniałe.
Rozpalamy ogień, Adam paruje jak czajnik, robimy jedzenie i nareszcie odpoczywamy, jak zwykle rozmawiając - nikomu jakoś nie brak internetu czy też telewizji.
Rano z wielkim trudem odpalamy Pastorową "krowę", w której zdechł rozrusznik, pchając ją wózkiem Adamowego motocykla - nie po raz ostatni zresztą. Sprzątamy domek szykując nową porcję drewna z szopki obok, wpisujemy się do książki gości i jedziemy w stronę granicy do której mamy zaledwie około 150 km.
Na przejściu granicznym Vartius wszystko załatwiamy błyskawicznie. Ludzie mili i pomagają nam nawet w wypełnieniu tych kwitów wszystkich. Ruch żaden. Przestawiamy zegarki o kolejne +2 godziny. Latem jest tylko jedna godzina różnicy względem Finlandii. Mamy więc już +3 względem czasu polskiego.
Robimy kilka kilometrów i jesteśmy w pierwszym rosyjskim mieście Kostomuksza. Tutaj oczywiście tankujemy paliwo w cenach dla normalnych ludzi, wymieniamy walutę w Siewerbanku, naprawiam okulary u optyka, robimy zakupy, a Pastor w tym czasie rozpruł krowie bebechy, by "dogadać się z rozrusznikiem" .
Ceny niemal wszystkich produktów, poza papierosami, są takie jak w Polsce lub wyższe - jak dla mnie to zaskoczenie - miało być tak tanio... Wokół zresztą też dość bogato i po europejsku - bank, sklep czy apteka nie odstają wcale od tych w Polsce.
Rozrusznik wreszcie podjął współpracę. Jest już dobrze po południu, więc czym prędzej wiejemy z miasta by poszukać miejsca na pierwszy nocleg w Rosji. Pierwsza wioska po przejechaniu nierównej i pagórkowatej trasy trafia się dopiero po około 50 km. Nie jest łatwo, bo pustawo wszędzie, ludzi nie widać w ogóle. Gdy pukamy do domów zapytać o nocleg to albo nikt nie otwiera, choć światło się świeci i firanka rusza, albo nie wiedzą do kogo nas skierować.
W końcu ktoś podejmuje temat i dzwoni do znajomego, który ma jakieś lokum. Czekamy jeszcze jakiś czas na odpowiedź rozglądając się wokół - ładne drewniane domy, skutery śnieżne niemal pod każdym z nich. Wioska leży nad jeziorem, taka turystyczna miejscówka jak się wydaje. Przyjeżdżają tu z racji bliskości granicy Finowie - za takich zresztą też nas na początku biorą. Rosjanie tu z kolei mieszkający pracują bardzo często w Finlandii.
Jest w końcu odpowiedź - zgadzają się nas przyjąć na noc - nie za darmo oczywiście - 300 rubli za głowę to dobra cena za starą chałupę z piecem. Gospodarz Walerij w gratisie grzeje nam banię, ale tylko ja i Lupus się decydujemy na wygrzanie kości - reszta potem żałowała bardzo. Wracamy z bani nad jeziorem w samych gaciach nacierając się po drodze śniegiem. Katar mi minął i spałem jak zabity.
No i mamy czwartek. Wstajemy o 8.00 czasu polskiego czyli 11.00 tutejszego. Tego dnia udało nam się przejechać około 300 km.... i to jakich !!!
Cały czas 40-50 km/h bardzo bocznymi, krętymi i pagórkowatymi drogami. Szybciej niby można, ale cholera wie co jest za zakrętem, albo za wzniesieniem o nachyleniu 12%. Pod jedno z takich wzniesień nie daje rady wdrapać się XT prowadzony tym razem przez Adama. Staje powyżej połowy pagórka i szans najmniejszych nie ma, żeby ruszyć. Ja jadąc za nim mogę też tylko się zatrzymać, choć wiem, że jak to zrobię, to też nie ruszę. Pastor podobnie, bo nie ma jak ominąć reszty. No to sobie tak stajemy, a ja wrzeszczę choć ruch znikomy na drodze: Szybko zjeżdżajcie na boki, bo jak coś wyleci z naprzeciwka to nas pozamiata.
Weź jednak zjedź gdziekolwiek jak pobocza nie ma tylko zaspy śniegu po pas. Adam więc piruetem odwraca motocykl żeby zjechać, ale Pastor nie zrozumiał jego intencji i sądząc, że się stacza próbuje swoją krową go łapać na drodze - koniec końców wszyscy lądujemy w rowach pełnych śniegu i rechoczemy, aż nas boki bolą. Gramolimy się na drogę i po jakimś czasie dojeżdżamy do "miasta" - dwa sklepy, parę chałup.
Robimy codzienne zakupy i od razu pod sklepem urządzamy na ławce kuchnio - jadalnię. Najlepsza metoda żeby jedzenie nie skamieniało od mrozu, to zjeść je od razu po kupieniu. Po posiłku jedziemy dalej, by jeszcze tego samego dnia znaleźć się w Kiem.
W samym niemal centrum, siedząc w barze kolejowego dworca przy zupie soliance, czekamy na odzew na Adamowy telefon wykonany do miejscowego bikera Jury Rusieckiego z klubu Pająki. Nie bardzo wiedzą, gdzie nas podziać, ale jak dla nas ich klubowy garaż to bardzo odpowiednie miejsce. Wieczór spędzamy na pogawędkach popijając tutejsze niezłe piwo i jedząc soloną słoninę z chlebem.
Rano jedziemy do stołówki dla kolejarzy (Jura pracuje na kolei), która standardem nie odbiega od znanych wszystkim barów wielkiej światowej sieci fast foodów.
A dzisiaj wpadamy na główną magistralę Murmańską. Szparag się trochę rozchorował, więc robi za balast w wózku, a Adam zastępuje go na łyżwolocie. Droga nudna jak flaki z olejem - prosto, prosto i prosto. To trochę białego, to błoto, bo solą drogę miejscami niemiłosiernie, to lód z kolei, to koleiny z lodu.
Adamowy zaprzęg po białym lub lodzie jakoś jedzie, ale po czarnym asfalcie to męka i katorga - coś chyba ze zbieżnością nie do końca się udało: cały czas trzeba siłować się z kierownicą, bo ściąga jak nie wiem co w prawo. Może to taki model do jazdy tylko w prawo?
Po drodze mijamy monument oznajmiający, że znajdujemy się na linii Kręgu Polarnego. Pastor mówi, że tutaj się robi zwykle zdjęcia, więc robimy małą sesję choć w zasadzie nie ma tu niczego - ot taka symbolika tylko.
Kolejne tankowanie i kolejna solianka i pierożki za 13 zł .
Jakoś tym razem nie mamy za grosz szczęścia, jeśli chodzi o nocleg. Oblatujemy dwie wioski, jakiś camping zamknięty oczywiście o tej porze roku i... nic.