Yamaha YZF-R1. Sposób na teleportację

Tym razem jedziemy do was na dwóch kółkach... Jedziemy w wielkim stylu, na maszynie, która dla większości motocyklistów jest spełnieniem marzeń tej samej kategorii, co namiętny pocałunek Angeliny Jolie. Ale do rzeczy, przydługie wstępy kompletnie do niej nie pasują.

Do testu wybraliśmy flagowy motocykl Yamahy,YZF-R1. Trochę z typowo męskiej, może ciut narcystycznej przekory, że damy radę jej dosiąść i nie pozwolimy zrzucić  - zawzięci jak torreadorzy na hiszpańskiej korridzie. Łatwo nie było, bo  najnowsza R1 to potwór o mocy 200 KM i masie 199 kg (czyli ciut ponad 1 km na 1 kg masy własnej), ale daliśmy radę. I co tu kryć, choć z poczuciem męskości problemu  nie mamy, ten motocykl dodaje do niego jeszcze drugie tyle, jak piękna kobieta u boku.

Świeżutka, tegoroczna R1 (pierwszy model YZF-R1 ukazał się światu 17 lat temu, podczas jesiennych targów EICMA w Mediolanie) - zaprojektowana na bazie modelu YZR-M1, motocykla klasy MotoGP, na którym Valentino Rossi pozostawia konkurencję daleko w tyle - została stworzona do jazdy po torze i tam właśnie postanowiliśmy się z nią zmierzyć. Przy okazji, serdeczne podziękowania Dla Magdy i Jacka Molików - organizatorów  największych w Polsce imprez motocyklowych Speed Day na Torze Poznań - za gościnność i udostepnienie toru do testów, podczas jednej z lipcowych edycji tej imprezy.

Reklama

I co, ładna?

Mieliśmy zacząć od tego co dla fanów dwóch kółek najistotniejsze - osiągów, mocy, koni mechanicznych i elektronicznych bajerów. Cóż jednak poradzimy, że natura stworzyła nas wzrokowcami i choć ostatecznie i tak najbardziej liczy się wnętrze, pierwsze wrażenie pozostaje na zawsze... No więc odebraliśmy ją z salonu i... zgodnie uznaliśmy, że z motocyklami jest jak z kobietami, każdy ma swój typ. W tym przypadku jednak mamy podobny gust - byliśmy zachwyceni. Solidna, a przy tym zgrabna, mocna, ale nie przysadzista, ostra i zadziorna, a jednocześnie dojrzale ukształtowana, z wszystkimi atutami idealnie na swoim miejscu. Ten model R-Jedynki to kwintesencja dojrzałości, przy zachowaniu młodzieńczego, nieco agresywnego wyglądu rodem z motoGP, który przykuwał nasz wzrok, rozbudzając emocje i nadzieje na niezapomniane wrażenia. Nie zawiedliśmy się.

Machina do teleportacji

Silnik o mocy 200 koni mechanicznych (to aż o 18 więcej niż w poprzedniej wersji), napędzający motocykl o mniejszej - nawet przy pełnym zbiorniku paliwa - wadze (199 kg) powoduje, że najnowsza R1 po naszym pierwszym treningu na Torze Poznań budzi jednoznaczne skojarzenia - ten motocykl służy do teleportacji. Zresztą, dodatkowe wyobrażenie o osiągach tej fenomenalnej maszyny daje sam maksymalny moment obrotowy, wynoszący 112,4 Nm (11,5 kg-m) przy 11 500 obr./min. Wróćmy jednak do silnika, który w modelu z 2015 roku jest zupełnie nową konstrukcją. Choć nadal jest to czterocylindrówka z systemem crossplane (krzyżowym wałem korbowym) - jak we wszystkich modelach produkowanych od 2009 - Yamaha zapewnia, że silnik został całkowicie przebudowany. W opisie producenta czytamy o zupełnie nowym, 4-cylindrowym, 4-zaworowym silniku z krzyżowym wałem korbowy o pojemności 998 cm3, opracowanym na bazie silnika napędzającego zwycięską Yamahę YZR-M1 w cyklu MotoGP. Zastosowanie wału korbowego powoduje, że motocykl eksploduje mocą już przy niskich obrotach. Faktycznie, biorąc pod uwagę fakt, że moc silnika zwiększyła się o całe 18 koni w stosunku do modelu z 2009 roku (co w sportowym motocyklu z wolnossącym silnikiem stanowi potężny skok), trzeba było trochę pomajstrować, za co chapeau bas w stronę inżynierów Yamahy.

Na fenomenalne osiągi najnowszej R1, oprócz unowocześnienia silnika, wpływa jednoczesne zmniejszenie wagi motocykla o blisko 7 kg w stosunku do poprzedniego modelu. Udało się to dzięki wykorzystaniu specjalnych, lżejszych materiałów - magnezu do produkcji części ramy i kół, kutego aluminium w tłokach czy specjalnego stopu tytanu przy produkcji korbowodów. Zastosowanie dwóch ostatnich gwarantuje ponadto natychmiastową reakcję silnika na każdy ruch przepustnicy, co dodatkowo optymalizuje osiągi R1.

Elektronika rodem z Matrixa

Najnowsza R-Jedynka to już nie tylko motocykl, to także  - albo przede wszystkim - wysokiej klasy komputer, z nowoczesnymi, elektronicznymi systemami sterującymi, które dbają o komfort i bezpieczeństwo jazdy. Dzięki zaawansowanej elektronice i naszpikowaniu motocykla licznymi czujnikami i sensorami, które analizują jego położenie, idealnie współgra on z kierowcą, dostosowując się do jego potrzeb i umiejętności. Centrum dowodzącym jest sześcioosiowy moduł bezwładnościowy z żyroskopem, przetwarzającym dane w trójwymiarze, który stale monitoruje położenie podwozia, zapewniając kontrolę w czasie hamowania i ruszania, a także w sytuacji uniesienia przedniego koła, nadsterowności  czy uślizgu. Zaawansowany system kontroli trakcji, analizując położenie tylnej opony, a więc i kąt nachylenia motocykla, działa inaczej na prostej, a inaczej w czasie wchodzenia maszyny w zakręt przy dużej prędkości. Współdziałając z systemem kontroli uślizgu (SCS - Slide Control System) pozwala na bezpieczne wychodzenie z zakrętu nawet przy dużym przyspieszeniu (tylne koło nie ucieka na boki). W sytuacji dużego przyspieszenia nie musimy też przejmować się przednim kołem, które - dzięki systemowi zapobiegającemu jego unoszeniu -  nie odrywa się od podłoża.

To, co nas bardzo pozytywnie zaskoczyło podczas testów tej maszyny, to możliwość modyfikacji mocy silnika i dostosowania jej do okoliczności jazdy i umiejętności kierowcy. 4 tryby ustawienia mocy (PWR) powodują, że ten typowo torowy - przy ustawieniu trybu 1 (oddającego całą moc motoru, który nazwaliśmy na użytek własny "trybem teleportacji") -  model pozwala się prowadzić także poza nim. Przy ustawieniu trybu 4 (który polecamy także nowicjuszom) nawet jazda po mieście, przy małych prędkościach, staje się znośna - motocykl staje się mniej narywisty i dużo łagodniejszy.

Teleportujemy się do domu

Nasza przygoda z R-Jedynką trwała dwa dni - jeden na Torze Poznań, a drugi w trasie z Poznania do Warszawy i w samej stolicy. To były dwa dni pełne emocji i wrażeń, i adrenaliny,  która buzowała we krwi jeszcze bardzo długo. Wracając z Poznania do Warszawy chcieliśmy  wykorzystać teleportacyjne możliwości maszyny, rozpędzając się na autostradzie do 300 km/h, dzięki czemu zaoszczędzilibyśmy więcej czasu na porządny obiad i odpoczynek przed dalszą drogą na południe. Poczuć te niesamowite wrażenie płynności i bezpieczeństwa... Hmm, żaden z nas nie zdobył się na odwagę na taką  prędkość na polskiej drodze. Przepisy to przepisy. Pozostał  więc niedosyt. Pozostała tęsknota. Pozostało pragnienie, by spróbować jeszcze raz...

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama