Ten kierowca to mistrz trzeciego planu
Kierowcy Formuły 1, którzy zostają zrzuceni w odmęty końca stawki zwykle prędzej niż później na dobre żegnają się z wyścigami Grand Prix. Heikki Kovalainen trzeci rok z rzędu robi wszystko, aby taki los nie przypadł i jemu w udziale.
Wiele wskazuje na to, że po sezonie 2012 uparty Fin może wyrwać się z zaklętego kręgu najwolniejszych ekip i wrócić do czołówki.
Dwie poprzednie bitwy o karierę Kovalainen przegrał sromotnie. Trudno zdecydować, która klęska była bardziej dotkliwa. Ta poniesiona w trakcie debiutanckiego roku 2007 w Renault, gdy nieprzygotowanym do startów Finem jego ówczesny menedżer Flavio Briatore zastąpił mistrza Fernanda Alonso, czy dwa kolejne lata spędzone z McLarenem, gdzie dzień po dniu Heikki stawał się coraz mniej wierzącą w siebie atrapą kierowcy. Faktem jest, że trzy sezony jazdy poniżej oczekiwań, zaliczone przecież przez zawodnika kreowanego na drugiego Kimiego Räikkönena, zrobiły swoje. Realia zmusiły Heikkiego do rozglądania się za zespołem, który nie tyle pozwoliłby mu zagrać krytykom na nosie, ale w ogóle nie spaść z wyścigowej karuzeli Formuły 1. A przecież niejednokrotnie przekonaliśmy się, że ten sport nie zwalnia tempa nawet w przypadkach potknięć najwybitniejszych uczestników zabawy.
Po dwóch i pół roku startów dla Caterhama (wcześniej Lotus Racing) trudno jednoznacznie stwierdzić, czy akces do jednego z nowych zespołów w stawce był najlepszym posunięciem. Rozczarowujące dwa lata w McLarenie obniżyły notowania Kovalainena, ale Fin nie narzekał na brak ofert od niezłych ekip, a mimo to odważnie zdecydował się zasilić szeregi raczkującego zespołu. Sygnał był oczywisty. Poprzednio marginalizowany kierowca chciał odbudować swoją karierę w środowisku, w którym jego doświadczenie i umiejętności pozwoliłyby mu być jednym z liderów projektu, a nie kimś od kogo stale wymaga się dowodzenia swojej przydatności dla przedsięwzięcia, w którym jest skazany na granie drugich, a może nawet trzecich skrzypiec. Nic dziwnego, że Kovalainen dał się ponieść fali ekscytacji nowym wyzwaniem i wizją, jaką roztoczyli przed nim szef techniczny Mike Gascoyne oraz właściciel zespołu, odnoszący sukcesy biznesmen Tony Fernandes. Ryzyko było spore. O tym, jak zgubne potrafią być takie zauroczenia można się przekonać śledząc losy Timo Glocka. Mistrz GP2 z 2007 roku, dla którego jazda w Toyocie miała być trampoliną do sukcesów w czołówce, dwa i pół roku temu utknął w Virgin Racing Richarda Bransona (dziś Marussia), a wielkich nadziei na odmianę losu 30-letniego kierowcy nie widać.
Kovalainen miał więcej szczęścia. W przeciwieństwie do budowanych na wariackich papierach pozostałych dwóch "nowych" ekip, za tworzenie Lotusa zabrali się ludzie mający nieco więcej wyścigowego doświadczenia i sensowniej dysponujący ograniczonymi środkami. Jednak nie wystarczyło to, żeby po zaledwie dwóch latach zrealizować ambitny plan i bić się o punkty ze środkiem stawki, ale Caterham wyraźnie wysforował się przed najwolniejszych rywali. Taki obrót spraw to dla Kovalainena dość dobra wiadomość. Co prawda zmagania kierowców na ostatnich pozycjach nie przykuwają wiele uwagi i znacznie łatwiej byłoby zaakcentować powrót do formy finiszami blisko lub w punktowanej dziesiątce, ale regularne ogrywanie zespołowego kolegi i samotne nękanie ekip o znacznie dłuższym stażu niewątpliwie dowodzą, że w ogonie stawki Kovalainenowi zrobiło się za ciasno. Rozpychanie się łokciami przynosi efekty. Coraz więcej ludzi zauważa, że jeśli którykolwiek z kierowców nie pasuje do lekkopółśmiesznej kategorii wyścigów reprezentowanej przez "czerwone latarnie" F1, jest nim właśnie Heikki.
Każda z tegorocznych kwalifikacyjnych niespodzianek (awanse do Q2 w Bahrajnie i Walencji) w wykonaniu Caterhama miała zawadiacki uśmiech Kovalainena, któremu nie brakuje samozaparcia i entuzjazmu. W rzeczywistości końca stawki łatwo jest stracić motywację i zacząć zadowalać się nijakimi występami. Na razie Heikki świetnie opiera się pokusie przeciętniactwa. Rok temu swoją jazdą Fin wysłał na emeryturę marudnego i nieregularnego Jarno Trullego. W tym sezonie prowadzi w klasyfikacji kierowców, którzy nie zapisali na swoim koncie zdobyczy punktowych i spokojnie kontroluje poczynania zespołowego kolegi Witalija Pietrowa. To jego główne zadanie, bo mimo wysiłków inżynierów Caterhama, widoki na wywalczenie pierwszych punktów są równie marne jak szanse Marussi i HRT na zagrożenie stajni z Hingham. Tego, czy w przyszłym roku będzie lepiej, nie wie nikt. Na razie Kovalainen wstrzymuje się z decyzją odnośnie do zmiany barw przed sezonem 2013, jednak wobec niemożliwej do przewidzenia przyszłości zespołu wydaje się to jedynym sensownym rozwiązaniem. Fin nie powinien czuć się zobowiązany do kontynuowania startów z Caterhamem. Pomógł zespołowi bardziej niż zespół jemu.
Choć na początku 2010 roku mariaż Kovalainena z malezyjskim zespołem wyglądał na początek końca kariery Fina w Formule 1, zaangażowanie i ciężka praca w nieszczególnie motywujących warunkach z czasem pozwoliły Kovalainenowi odnaleźć właściwy kurs na opuszczenie trzeciego planu - tła wielkiej sceny Grand Prix. Dzięki temu do niedawna lekceważony kierowca może myśleć o powrocie do odgrywania poważniejszych ról. Jeśli się uda, Heikki będzie pierwszym żywym dowodem na to, że sumienne wypełnienie naznaczonej pokuty pozwala opuścić wyścigowy czyściec. Im szybciej tym lepiej. Trzydziestolatek z Suomussalmi nie ma już ani chwili do stracenia.
Jacek Kasprzyk