Na Hungaroringu huczało od plotek. Będzie jeździł dla Ferrari?

Zanim Formuła 1 udała się na zasłużoną sierpniową przerwę od rywalizacji na torach, średnio emocjonujący wyścig na Węgrzech okrasiła znacznie ciekawszymi spekulacjami transferowymi. W padoku Hungaroringu huczało od plotek o przyszłorocznym powrocie Kimiego Räikkönena do Ferrari. Sporo przemawia za takim obrotem spraw, ale są też pewne przeszkody.

Ferrari nie skorzystało z opcji przedłużenia kontraktu z Felipe Massą na sezon 2013. Na razie nie oznacza to, że Brazylijczyk na pewno opuści włoską ekipę. Możliwe, że w przyszłym roku ponownie będzie startował u boku Fernando Alonso, ale musiałby przystać na warunki nowego, prawdopodobnie znacznie mniej atrakcyjnego finansowo kontraktu niż dotychczasowy. Choć nic nie jest jeszcze przesądzone, taki ruch ze strony Ferrari trzeba odczytywać jako kolejny krok w poszukiwaniach drugiego kierowcy, który byłby w stanie poważnie wesprzeć zespół i Alonso w walce o tytuły mistrzowskie w klasyfikacji konstruktorów.

Reklama

Ale pole manewru Ferrari się zawęża. Mark Webber został w Red Bullu. Kuszony jakiś czas temu Jenson Button podpisał wieloletni kontrakt z McLarenem. Na kontynuację kariery w angielskiej ekipie prawie na pewno zdecyduje się też Lewis Hamilton. Wielu z kierowców wymienianych w gronie potencjalnych następców Massy, jak Sergio Perez, Nico Hülkenberg czy Paul di Resta, na aktualnym poziomie nie gwarantuje skoku jakościowego, którego szuka Ferrari.

Możliwość startów w legendarnej ekipie wydaje się być dla młodych zawodników wymarzoną szansą, ale niepowodzenie czy wręcz dotkliwa porażka z rąk Alonso mogłaby złamać im kariery. Włosi potrzebują kogoś, kto jest szybki, doświadczony, potrafi znieść presję dzielenia garażu z dwukrotnym mistrzem świata i nie zaprząta sobie głowy politykowaniem. Żaden z kierowców, który posiadałby takie walory, nie jest dostępny na rynku od ręki, ale w Formule 1 miały już miejsce przypadki wykupywania kontraktów szczególnie pożądanych zawodników.

Według jednego z anonimowych informatorów Ferrari, kryteria te idealnie spełnia Kimi Räikkönen - ostatni mistrz świata w barwach ekipy z Maranello. Wyniki osiągane z Lotusem wyraźnie pokazują, że dwuletni rozbrat z Formułą 1 i rywalizacja w rajdach nie zaszkodziły Finowi. Gdyby nie tegoroczne problemy w kwalifikacjach, "Iceman" miałby już na swoim koncie jeden lub dwa wygrane wyścigi.

O tym, jak znakomicie Kimi radzi sobie z presją, w Ferrari mogli się przekonać pod koniec sezonu 2007, gdy mimo sporej straty do Lewisa Hamiltona i minimalnych szans na końcowy sukces, Räikkönen zdominował końcówkę sezonu, wydzierając Anglikowi tytuł jednym punktem po zwycięstwie na Interlagos. Szefostwo Ferrari ceni sobie też dyskrecję fińskiego kierowcy, który nigdy nie dzielił się ze światem zewnętrznym szczegółami dotyczącymi trzyletniego pobytu w zespole, choć ten nie zawsze przebiegał w przyjemnej atmosferze.

Stosunkowo bezproblemowy był właściwie tylko pierwszy rok startów Räikkönena dla Ferrari, zakończony wspomnianym już triumfem w generalce. W kolejnych dwóch latach Fin podobno miewał poważne problemy z motywacją, a jego wkład w prace nad autem dobrze ilustruje komentarz jednego z mechaników, który stwierdził, iż w trakcie trzech lat startów w Ferrari Räikkönen nie spędził w fabryce tyle czasu, co Alonso przez pierwszych kilka dni. Pewnie trochę przesadził, ale Kimi nigdy nie ukrywał, że pozasportowe aspekty funkcjonowania w Formule 1 po prostu go nie interesują, a atrakcyjna w sporcie jest z jego punktu widzenia jedynie jazda samochodem. To dlatego po mistrzowskim sezonie Kimiego uwaga zespołu zaczęła skupiać się na Felipe Massie.

Cieniem na relacjach Räikkönena z kierownictwem Ferrari położył się też sposób, w jaki pozbyto się z zespołu kierowcy, mimo posiadania przez niego ważnego kontraktu na sezon 2010. Pod koniec 2009 roku mocno rozczarowane mało zaangażowaną postawą Kimiego Ferrari postanowiło zwolnić jego miejsce dla Fernando Alonso, który nie tylko gwarantował lepszą etykę pracy przy zbliżonej szybkości, ale także zapewniał zespołowi hojne wsparcie banku Santander. Ferrari nie oparło się takiemu pakietowi korzyści, jednak przedterminowe rozstanie z Räikkönenem kosztowało zespół kilkunastomilionową rekompensatę, przy zastrzeżeniu, że Fin nie zasili w sezonie 2010 szeregów żadnego innego zespołu Formuły 1. W takim wypadku kwota, jaka trafiłyby do Kimiego z kasy zespołu, miała być znacznie mniejsza, choć wciąż przewyższałaby pensje większości zawodników.

Mózgiem tamtej operacji i wielkim zwolennikiem zastąpienia Räikkönena przez Alonso był prezes Ferrari, Luca di Montezemolo. Nic dziwnego, że Fin nie pała do Włocha sympatią i podobno niechętnie zapatruje się na ponowną współpracę. Przeciwny powrotowi "Icemana" jest też ponoć sam Montezemolo, którego postawiony pod ścianą Fin zmusił przed odejściem do głębszego sięgnięcia do kieszeni. Gdyby po zapłaceniu Kimiemu za niejeżdżenie dla Ferrari Montezemolo miał teraz dodatkowo zapłacić Lotusowi za zwolnienie kierowcy z kontraktu, wyszedłby na - delikatnie rzecz ujmując - kiepskiego biznesmena.

W tej chwili trudno dokładnie ocenić szanse powodzenia ewentualnej operacji powrotu Räikkönena do Maranello, choć w trakcie konferencji po GP Węgier Fin nie wykluczył przejścia do Ferrari na sezon 2013. Płaszczyzna porozumienia z pewnością jednak istnieje. Włosi potrzebują kierowcy formatu Kimiego, a swój interes w ponownym przywdzianiu czerwonego kombinezonu ma też były mistrz świata.

Przyzwyczajony do pokaźnych wypłat Räikkönen nie krył, że w podjęciu decyzji o dołączeniu do tegorocznej stawki pomogła mu dobra oferta ekipy z Enstone. Pod tym względem Lotus jeszcze długo nie będzie w stanie dorównać Ferrari.

 Jacek Kasprzyk

 

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy