Legendy tracą kontakt z rzeczywistością
Niewątpliwą zaletą zaawansowanego wieku jest to, że na wiele tematów można mówić, co tylko się chce, a i tak większość palniętych w ten sposób głupstw słuchacze potraktują wyrozumiale i z przymrużeniem oka. Niestety, reguła ta znajduje zastosowanie także w przypadku takich tuzów wyścigów, jak trzykrotny mistrz świata Formuły 1 Jackie Stewart i czterokrotny wicemistrz Stirling Moss.
"Starsi panowie dwaj" przypomnieli o sobie przy okazji dwóch odmiennych kwestii, ale kulą w płot trafili solidarnie. 73-letni Stewart fantazyjnie postanowił wziąć pod lupę tegoroczną jazdę Romaina Grosjeana. Najpierw Francuza pochwalił, dostrzegł w nim materiał na zwycięzcę wyścigów GP, ale nie omieszkał dodać, iż chętnie pomógłby Grosjeanowi w wyeliminowaniu błędów, które doprowadziły w tym sezonie do wielu kolizji i utraty punktów. Stewart zgłosił gotowość omówienia tego z młodym kierowcą Lotusa w trakcie wspólnego lunchu, przy którym mógłby się wcielić w rolę jego trenera mentora.
Temat korzystania z pomocy trenerów jest złożony. Tego, że kierowcy F1 potrzebują wsparcia, dowodzi choćby przykład Sebastiana Vettela, który otwarcie mówił o wkładzie, jaki w odniesione na torach sukcesy miał jego były fizjoterapeuta Tommi Parmakoski. Spec od przygotowania fizycznego oczywiście nie podpowiadał Vettelowi, jak jeździć, ale ponoć umiał pozytywnie wpłynąć na psychikę Niemca, ułatwiając mu radzenie sobie z presją oraz skupienie się kolejno na poszczególnych etapach zadań, jakie stawały przed kierowcą przy okazji każdego weekendu wyścigowego.
Taka forma pomagania kierowcom jest zrozumiała i wielce pożądana. Jednak Stewart miał na myśli jeszcze coś innego. Szkocki były as Formuły 1 nie mógł się nadziwić, dlaczego zespoły kolektywnie nie zatrudniają fachowców, którzy mieliby doradzać kierowcom, jak radzić sobie z technicznymi niuansami prowadzenia samochodu F1 i samego ścigania z rywalami.
Na poparcie słuszności swojej tezy Stewart przywołał dyscypliny, takie jak boks, tenis, golf, narciarstwo, a więc sporty, w których na zaistniałe okoliczności odpowiada się w pewien schematyczny, wyćwiczony sposób. Porównanie do nieprzewidywalnych warunków rywalizacji w Formule 1, gdzie o zwycięstwie lub porażce decydują drobiazgi, często niewidoczne gołym okiem, a możliwości treningu na torze są mocno ograniczone, jest chyba zupełnie nietrafione.
Na razie jedynym zespołem F1 oficjalnie korzystającym z usług trenera jest Williams. Zatrudniony tam "fachowiec" to Alex Wurz - kierowca, który odegrał w historii wyścigów Grand Prix kilka epizodycznych ról i nigdy nie stanowił siły, z którą należało się liczyć. Były zawodnik, który na dobrą sprawę nie osiągnął w Formule 1 niczego poza zarobieniem przyzwoitych pieniędzy (więcej sezonów spędził w roli testera niż etatowego zawodnika) doradza innym kierowcom.
Tego, jak rady Wurza odbijają się na postawie Bruno Senny i Pastora Maldonado, raczej się nie dowiemy. Wydaje się, że Wurz dostał pod opiekę uczniów dość opornych na wyścigową wiedzę, czego dobrym dowodem mogą być zresztą ich wyczyny na torach. Tak czy inaczej efekty pracy Austriaka nie imponują. Przeciętne wyniki Williamsa oczywiście nie podważają całkowicie przydatności posiadania w zespole trenera. Może w przypadku innego duetu kierowców praca Wurza prezentowałaby się nieco bardziej okazale.
Trzeba pamiętać, że większość zawodników trafiających do Formuły 1 to ukształtowani kierowcy, którzy mają własny styl jazdy i preferencje odnośnie zachowania samochodu.Najczęściej starają się ustawić maszyny tak, żeby charakterystyka auta odpowiadała ich oczekiwaniom. Na dopasowanie stylu jazdy do charakterystyki auta decydują się rzadziej i takie eksperymenty często kończą się niepowodzeniem.
Przykładów nie trzeba szukać daleko... Jenson Button wyraźnie nie radzi sobie w tym sezonie z samochodem przebudowanym pod agresywnie jeżdżącego Lewisa Hamiltona. Zresztą, co trener F1 mógłby w tym wypadku powiedzieć doświadczonemu 32-letniemu Jensonowi, mistrzowi świata? Ze zrozumieniem poklepać go po ramieniu? Zaproponować zmianę pracodawcy? Co Stewart mógłby poradzić Grosjeanowi, który odważnie atakując rywali, kieruje się swoim wyścigowym instynktem?
Umiejętność błyskawicznej i trafnej oceny sytuacji na torze oraz wybór odpowiedniego wariantu radzenia sobie z nią jest tym, co oddziela kierowców znakomitych od niezłych. Fernando Alonso nie potrzebuje trenera doradcy, żeby w niemal każdych okolicznościach maksymalnie wykorzystywać potencjał auta i taktycznie ogrywać rywali. Wielu innym kierowcom w stawce nie zagwarantowałaby tego praca nawet z pięcioma trenerami.
Tyle o ciekawym pomyśle popisującego się od czasu do czasu bujną fantazją Jackiego Stewarta. Wynurzenia Stirlinga Mossa są nieco bardziej szokujące i dotykają nieco bardziej wrażliwej materii, jaką jest kwestia bezpieczeństwa w wyścigach.
Znany z uwielbienia ryzyka Anglik nigdy nie krył niechęci do starań mających na celu poprawę standardów bezpieczeństwa. Moss otwarcie ubolewa nad tym, że Formuła 1 stała się sportem zbyt bezpiecznym, pozbawionym dreszczyku emocji, jaki towarzyszył cyklowi Grand Prix w czasach jego rywalizacji na torach, gdy każdy poważny wypadek w najlepszym razie kończył się kalectwem kierowcy, a w najgorszym pojawieniem się kolejnego nazwiska na liście śmiertelnych ofiar wyścigów F1.
Moss, który za kierownicą wyścigowego auta sam otarł się o śmierć, ma prawo do własnej opinii, ale zdumiewające, że taki komentarz pojawia się niedługo po wypadku Marii de Villoty, w którym Hiszpanka doznała poważnych obrażeń twarzy i straciła oko. Czy Moss pamięta o tragicznej śmierci 18-letniego Henry’ego Surteesa w zawodach F2 w 2009 roku?
Można się jedynie zastanawiać, ile głosów przychylnych zdaniu Mossa pojawiłoby się, gdyby w trzech kolejnych weekendach GP zginęło trzech dwudziestokilkuletnich chłopaków. Reakcji samego Mossa możemy się łatwo domyślić. Jeśli komuś nie podoba się ryzyko związane z męską wyścigową rywalizacją, 82-latek już teraz odsyła go na tenisowy kort. Aż trudno w to uwierzyć.
Jacek Kasprzyk