​Kosztowna przygoda Pietrowa z F1 powoli dobiega końca

Wystarczyły niecałe trzy lata, żeby Witalij Pietrow boleśnie przekonał się o tym, iż debiut w Formule 1 to w zasadzie najłatwiejszy etap kariery kierowcy Grand Prix. Znaczenie trudniej jest utrzymać się w stawce, a gdy do przedsięwzięcia trzeba tylko dopłacać, pytania o sens dalszej rywalizacji są nieuniknione.

Droga do Formuły 1 jest długa i kręta, a ponadto okupiona licznymi wyrzeczeniami, zwłaszcza finansowymi. Najbardziej odczuwalnymi dla rodzin, które od najmłodszych lat wspierają swoje pociechy w staraniach realizacji życiowego celu, jakim jest dostanie się do F1. Nic więc dziwnego, że wielu kierowcom cykl Grand Prix jawi się jako ziemia obiecana, na której będą mogli powetować sobie często ogromne wydatki poniesione na wcześniejszych etapach kariery. Niekiedy tak się właśnie dzieje. Dobrymi przykładami są tu historie Fernando Alonso czy choćby Michaela Schumachera.

Reklama

Sukces, który wynagradza wszelkie trudy, odnoszą jednak nieliczni. Na drugim końcu skali znajduje się znacznie pokaźniejsza grupa zawodników, dla których miliony euro Formuły 1 to w dużej mierze abstrakcja. Jeśli już je oglądają, to rzadko z bliska. W dodatku najczęściej są to pieniądze, które nie wędrują z konta zespołu na numer ich rachunku bankowego, a w dokładnie przeciwnym kierunku.

W 2010 roku do grona tych „szczęśliwców” dołączył Witalij Pietrow. Doskonale pamiętam dzień, w którym okazało się, że to Rosjanin będzie partnerem Roberta Kubicy w zespole Renault. Mimo wicemistrzostwa serii GP2 w sezonie 2009, Pietrow i tak jawił się wielu kibicom jako postać w gruncie rzeczy anonimowa. Bez sukcesów ani wielkich nadziei na sukcesy. Angaż Kubicy był zrozumiały i logicznie uzasadniony. Polak miał być liderem podnoszącej się z kolan ekipy. Ale skąd wziął się tam Witalij?

Zagadka dotycząca tego, w jaki sposób szefostwo Renault wpadło na pomysł zatrudnienia Pietrowa, nie należała do najtrudniejszych. Jeśli nie wiadomo, o co chodzi, oczywiście chodzi o pieniądze. Część potrzebnej kwoty zorganizował ojciec Pietrowa, trochę dorzucili rosyjscy sponsorzy. Podobno uzbierali w sumie 15 milionów euro, co jak na realia Formuły 1 wydaje się nie być dużą sumą. Ale dość powiedzieć, że na wyższe uposażenie może liczyć zaledwie kilku najlepszych kierowców F1. Jednak w tym przypadku mówimy o pieniądzach, które trafiały do kasy zespołu. Pensja Pietrowa wynosiła około 400-500 tys. euro, na pewno nie przekraczała miliona.

Plan obozu Pietrowa był prosty i mało oryginalny. Żeby mieć szansę zarobić, trzeba najpierw zainwestować. Ale oprócz tego Witalij musiał jeszcze dobrze wykorzystać okazję, za którą słono zapłacił. Jak ją wykorzystał? Wyraźnie widać to po dwóch latach startów w Renault, choć można się domyślać, że i zespół nie robił wszystkiego, żeby gwiazda Pietrowa świeciła pełnym blaskiem. Były poważniejsze problemy. Tyle, że los Rosjanina znajdował się głównie w jego rękach.

Mówi się, że utalentowanemu i szybko uczącemu się kierowcy wystarczy spędzenie w Formule 1 dwóch lat, żeby zdobyć doświadczenie umożliwiające walkę o mistrzostwo. Pietrow nie osiągnął takiego poziomu, więc dalsza współpraca z ekipą z Enstone skazana była na niepowodzenie. Witalij i Renault rozstali się w kiepskiej atmosferze, bo zespół miał już dość błędów kierowcy, a Pietrow nie czuł się wystarczająco wspierany ani winny trudnej sytuacji ekipy.

Czekanie na jeszcze większe pieniądze pochodzące z rosyjskiego rynku nie przyniosło spodziewanych rezultatów. Także założenia, że pod nieobecność kontuzjowanego Kubicy to Pietrow przejmie rolę lidera zespołu, okazały się daleko optymistyczne. Rosjanin zdecydowanie nie udźwignął ciężaru tego wyzwania.

Lądowanie Pietrowa po pełnym turbulencji locie z Renault i tak okazało się dosyć miękkie. Przed bieżącym sezonem poważnie zanosiło się na to, że Witalija zabraknie w stawce. Na kilka milionów euro od Pietrowa skusił się jednak Caterham. Dwa lata wcześniej Pietrow płacił, żeby do Formuły 1 się dostać. Po tym, jak nie pokazał niczego szczególnego, musiał ponownie sięgnąć do kieszeni. Tym razem, żeby z karuzeli Formuły 1 nie spaść.

Niestety dla Pietrowa, wiele wskazuje na to, że kolejne próby przedłużania jego kariery w F1 pieniędzmi nie pomogą mu w wędrówce w górę stawki, pomijając to, że trudno doszukać się w takiej strategii sensu.

Po półmetku sezonu Pietrow nie prezentuje szczególnie rokującej formy i nie można zaliczyć go do grona kierowców, którzy figurują wysoko na liście życzeń szefów lepszych zespołów. Menedżerka Pietrowa, Oksana Kosaczenko mówi wprost, że na obecności Witalija w Formule 1 zależy chyba już tylko im samym, a rosyjskich sponsorów trudno przekonać do łożenia na karierę sportowca, jeżeli niewiele z niej dla nich wynika. Co nie mniej ważne, pokaźnych inwestycji nie udało się przekuć choćby w przyzwoite zarobki samego kierowcy.

Jeśli Pietrow, oprócz pocieszania się prestiżem startów w F1, chce też odłożyć trochę na lata po zakończeniu sportowej kariery, nie ma wyjścia, jak tylko szukać swojej szansy poza wyścigami Grand Prix. To żaden dramat. Raczej kolejny przykład tego, że warto uważać, o czym się marzy, i że mniej, często znaczy więcej...

Jacek Kasprzyk

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy