Ferrari nie ma prawa prosić Alonso o więcej

Po wyścigu w Hiszpanii Fernando Alonso zrównał się w punktacji z prowadzącym w tabeli mistrzostw świata Sebastianem Vettelem. Ferrari nie daje Hiszpanowi najszybszego samochodu, a mimo to Alonso wydaje się radzić sobie nadzwyczaj dobrze w sezonie, który upływa pod znakiem ogromnych wahań formy faworytów.

 Jeśli Ferrari skutecznie wesprze swojego lidera w walce o tytuł, włoski zespół będzie miał duże szanse na końcowy sukces, choć i bez niego Alonso na stałe zapisze się w historii teamu z Maranello.

GP Hiszpanii miało pokazać czy herkulesowy wysiłek Ferrari w kwestii rozwoju samochodu się opłacił i czy Włosi będą w stanie zbliżyć się do czołówki. Pytanie o skalę postępów w pracach nad autem wciąż pozostaje bez odpowiedzi, bo piąta runda tegorocznego sezonu była równie dziwna i nieprzewidywalna jak cztery wcześniejsze. Faworyci ponownie zawiedli, a wyścig wyłonił sensacyjnego zwycięzcę.

Reklama

Wciąż nie wiadomo, jak wygląda układ sił w czołówce, ale jeśli posiłkować się w tym względzie oficjalnymi klasyfikacjami, nie ma wątpliwości, że Ferrari osiągnęło zamierzony cel. Także (a może zwłaszcza) dzięki świetnej postawie Alonso, który w Katalonii musiał uznać wyższość jedynie Pastora Maldonado.

Choć zwycięstwo było na wyciągnięcie ręki, w Ferrari nie lamentują. Sześćdziesiąt jeden punktów wywalczonych przez Alonso na tym etapie rywalizacji daje zespołowi oraz kierowcy nadzieję na to, że wraz z kolejnymi (nawet mniej udanymi) rundami sezonu rywale nie zyskają przewagi, która uniemożliwiałaby ich doścignięcie i pokonanie.

Dla fachowców doskonała postawa Hiszpana to żadna sensacja. Alonso nie uchodzi za najszybszego kierowcę w stawce, ale jego regularność, wyścigowa inteligencja oraz kompleksowe zrozumienie technicznych aspektów pracy z samochodem czynią go groźnym rywalem nawet wtedy, gdy nie ma do dyspozycji bolidu o najlepszej konstrukcji. Te cechy okazują się szczególnie przydatne w tegorocznych, dość chaotycznych mistrzostwach, w których żaden z przedsezonowych faworytów nie jest w stanie zaprezentować na dłużej równej formy i bezbłędnej jazdy.

Śledzącym wyjątkowo uważnie poczynania Ferrari i nie wahającym się przed surową krytyką włoskim dziennikarzom zaczyna powoli brakować superlatyw, którymi mogliby opisać wpływ Alonso na postawę zespołu. Rzeczywiście, warto się zastanawiać, jak wyglądałby sezon Scuderii, gdyby zamiast móc polegać na Alonso, zespół musiał liczyć na dwóch kierowców nie potrafiących tak dobrze radzić sobie z trudną charakterystyką F2012. Pomocny w takich rozważaniach może być przykład zawodnika okupującego w trakcie weekendów GP drugi garaż Ferrari.

Takie porównania nie wypadają na korzyść Felipe Massy, a doszło nawet do tego, że w relacjach z weekendów Grand Prix włoscy żurnaliści wydają się nie zauważać obecności Brazylijczyka w zespole. Nic dziwnego. Co sensownego można napisać o dwóch punktach wywalczonych przez Massę w pięciu wyścigach sezonu, który miał być dla niego przełomowym w zmaganiach o przedłużenie kariery w Ferrari? Wicemistrz świata z 2008 roku nie pojechał w tym roku zawodów, o których mógłby z ręką na sercu powiedzieć, że niczego nie mógł zrobić w nich lepiej.

W przypadku Alonso sytuacja wygląda odwrotnie. Po niemal każdym wyścigu Hiszpan pozostawia wśród kibiców i rywali wrażenie, że udało mu się wycisnąć z samochodu więcej niż można się było tego spodziewać, co spotyka się ze zrozumiałym uznaniem ze strony prasy.

Po niecałych trzech latach spędzonych przez Alonso we Włoszech można śmiało stwierdzić, że w Maranello król jest tylko jeden i w najbliższym czasie będzie tak niezależnie od tego, kto zostanie zatrudniony w roli zespołowego partnera Hiszpana. To sytuacja trudna do zaakceptowania dla tych, którzy w transferze Alonso do Ferrari widzieli zwłaszcza ucieczkę od problemów, jakie kierowca napotkał w 2007 roku w McLarenie.

Ferrari miało być dla Alonso ziemią obiecaną, w której co sezon będzie otrzymywał konkurencyjne auto i bez większego wysiłku pokonywał rywali, zapisując na swoim koncie kolejne mistrzowskie tytuły. Zamiast spodziewanej sielanki Asturyjczyk zastał w Maranello nieco przestarzałą, skostniałą strukturę, niezdolną do szybkiego i skutecznego reagowania na regularnie pojawiające się wyzwania techniczne.

Także dlatego nie sposób nie podziwiać uporu i determinacji hiszpańskiego kierowcy. Po ponad jedenastu latach w bardzo wymagającym sporcie, z dwoma mistrzowskimi tytułami i małą fortuną na koncie, Alonso mógłby przecież zawiesić kask na kołku i machnąć ręką na trud pracy w Ferrari, który na razie skutkuje jedynie rozczarowującym zbliżaniem się do upragnionej trzeciej mistrzowskiej korony na odległość, uniemożliwiającą jednak sięgnięcie po nią.

Czy można byłoby mieć do Alonso pretensje, gdyby wobec kolejnego roku niespełnionych obietnic stracił motywację i wiarę w zespół? Obrazki takie jak ten, kiedy po Grand Prix Chin 2006 Alonso obwiniał Renault za pozostawienie go samemu sobie w walce o tytuł przeciwko Michaelowi Schumacherowi czy "humory primadonny", jakie prezentował, czując się marginalizowanym w McLarenie Lewisa Hamiltona wydają się być odległą przeszłością.

Alonso dojrzał i zrozumiał, że sukces w Formule 1 zależy od wielu czynników, na które kierowca nie ma czasami wpływu. Zamiast narzekać na to, czego nie może zmienić, Alonso wybrał ścieżkę maksymalizowania tego wpływu na wyniki w obszarach, które to umożliwiają. Efekty takiego podejścia są widoczne gołym okiem.

Mimo niewątpliwych problemów, z jakimi Ferrari zmaga się od pierwszych wyścigów, na razie szczęście wydaje się nie opuszczać zespołu. Trzeba się domyślać, że ono kiedyś się skończy, ale zanim to nastąpi, Ferrari musi dołożyć wszelkich starań, żeby nie zmarnować kolejnego sezonu. Póki co, wśród wielu niewiadomych jedynym pewnym punktem zespołu jest Alonso, a kierownictwo ekipy z Maranello nie ma prawa prosić kierowcy o więcej niż ten już z siebie daje.

Nie wiadomo czy hiszpańsko-włoskie starania zakończą się sukcesem, ale Alonso z pewnością się nie podda. Ewentualny sukces byłby ukoronowaniem ciężkiej pracy kierowcy i zespołu, a także ciekawą odmianą po kilku latach triumfów zawodników, którzy najczęściej przychodzili "na gotowe" i sięgali po trofea dosłownie z marszu.

Jacek Kasprzyk

 

 

 

 


INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy