Dopłacą ci, żebyś tylko kupił samochód elektryczny. Na stole leży 10 mld zł
Samochody elektryczne miały w sposób naturalny zastępować spalinowe, a dopłaty do nich miały być jedynie chwilową zachętą na początku drogi do zeremisyjności. Niestety kiedy skończyło się dotowanie, a zaczęło rozliczanie ze sprzedaży aut na prąd, okazało się, że prognozy całkowicie rozjechały się z rzeczywistością.
Spis treści:
Pierwszym samochodem elektrycznym w Europie, który nie był przerobioną na prąd ciekawostką bazującą na aucie spalinowym, był Nissan Leaf sprzedawany od 2010 roku. Miał co prawda skromny zasięg (około 160 km), ale poza tym był równie praktyczny i użyteczny co auta spalinowe. W ciągu 14 lat od jego debiutu sporo się jednak zmieniło, a technologia poszła bardzo do przodu. Obecnie każdy rodzaj samochodu ma swojego elektrycznego odpowiednika, a niektórzy producenci oferują wręcz kompletną gamę elektryków.
Ogromne kary dla producentów za nowe normy CO2
Czy to znaczy, że zarówno technologia jak i oferta rynkowa są na tyle dojrzałe, żeby kierowcy sami chcieli przesiadać się na elektryki? Takie było założenie na podstawie którego większość państw europejskich wycofała się z dopłat do elektryków w zeszłym roku. Efektem jest tegoroczny spadek sprzedaży tych aut w UE o ponad 10 proc. (w Niemczech w sierpniu spadek wyniósł aż 69 proc.), chociaż wszyscy oczekiwali sporych wzrostów.
To poważny problem dla niemal wszystkich firm, ponieważ od 2025 roku wchodzą w życie nowe limity emisji CO2 (93,6 g/km), które można osiągnąć tylko obniżając średnią emisję wszystkich sprzedanych samochodów, odpowiednio dużą sprzedażą elektryków. Ta jednak zupełnie rozminęła się z prognozami i obecnie producenci stoją przed wyborem - albo zapłacić Unii Europejskiej kary (szacowane na 15 mld euro), albo ograniczyć dostęp klientom do model spalinowych, aby nie zauważały one średniej CO2. Oznaczałoby to, że w całej UE sprzedano by o 2 mln samochodów mniej, niż wynika to z popytu.
10 mld zł rabatów to za mało, by elektryki się sprzedawały
Sytuacja wcale nie jest lepsza w Wielkiej Brytanii, która opuściła Unię Europejską, aby nie musieć stosować narzucanych odgórnie praw i norm. Zamiast tego wyspiarze stworzyli własne - na przykład wymóg minimalnego udziału sprzedaży aut elektrycznych. Obecnie przynajmniej 22 proc. sprzedanych w UK samochodów przez każdego producenta musi mieć napęd elektryczny. Od przyszłego roku będzie to już 25 proc.
Jak informowaliśmy już wcześniej, to poważny problem m.in dla Forda, którego elektryki odpowiadały we wrześniu za zaledwie 4,6 proc. sprzedaży. Lecz spełnienie tych wymogów spędza sen z powiek przedstawicielom również innych firm. Jak podaje brytyjskie Stowarzyszenie Producentów i Sprzedawców Samochodów, firmy motoryzacyjne przeznaczą przynajmniej 2 mld funtów (ponad 10 mld zł) na dopłaty do własnych pojazdów, aby zachęcić klientów do ich kupowania. Mimo to, szacowany udział sprzedaży elektryków w Wielkiej Brytaii w tym roku wyniesie 18,5 proc., czyli wyraźnie poniżej wymogów narzuconych przez rząd.
Sprawa jest bardzo poważna, ponieważ producent, który nie spełni owych wymogów, będzie musiał zapłacić 15 tys. funtów (ok. 77 tys. zł) kary za każdy sprzedany samochód. Nic dziwnego, że do głosu Lisy Brankin, dyrektor zarządzającej Forda w Brytanii oraz Irlanii, aby rząd sztucznie wykreował większy popyt na elektryki, dołączył Mike Hawes - dyrektor zarządzający Stowarzyszeniem Producentów i Sprzedawców Samochodów. Jednym z pomysłów jest obniżenie podatku VAT na elektryki o połowę przez trzy najbliższe lata. Trudno jednak powiedzieć, czy brytyjski rząd zgodzi się na takie rozwiązanie lub poluzowanie wymogów wobec producentów samochodów.