Chcesz naładować elektryka? Będziesz musiał poczekać w kolejce

Stowarzyszenie Eurelectric ostrzega, że infrastruktura do ładowania elektryków za wolno się rozwija. Grozi to tym, że za chwilę będzie za mało ładowarek w stosunku do liczby samochodów na prąd. W Stanach Zjednoczonych już teraz kolejki do Superchargerów Tesli nie są niczym wyjątkowym.

Eurelectric, zrzeszający firmy energetyczne z różnych krajów, przedstawił raport przygotowany wspólnie z firmą doradczą Ernst. Wynika z niego, że w całej Europie działa obecnie 250 tys. punktów ładowania. Na pierwszy rzut oka, to dużo. Ale w raporcie podkreślono, że stacji do ładowania potrzeba znacznie więcej niż stacji benzynowych, bo przeciętnego elektryka ładuje się trzydziestokrotnie dłużej niż tankuje samochód spalinowy. Do 2030 r. Europa powinna mieć trzy miliony punktów do ładowania - szacuje Eurelectric. To oznacza, że dziennie powinno powstawać ponad 700 takich punktów, a w samej Polsce - około 75. Tymczasem w całym grudniu nad Wisłą uruchomiono nieco ponad 100 publicznych ładowarek. To daje średnią na poziomie 3-4 dziennie.

Reklama

Eurelectric i Ernst opierają swoje wyliczenia na planach Komisji Europejskiej, która przewiduje, że w 2030 roku po drogach całej Unii będzie jeździło już 30 mln elektryków. Najwyraźniej wierzą w to także same koncerny motoryzacyjne, ponieważ tylko na ten rok zapowiadają premiery kilkudziesięciu modeli na prąd. Bardziej sceptyczne są koncerny energetyczne, które coraz bardziej martwią się tym, czy uda im się zaspokoić znacznie zwiększone zapotrzebowanie na energię elektryczną. W ubiegłych tygodniach pojawiły się informacje, że lobbują za wprowadzeniem przepisów, które pozwolą im odłączać ładowarki w godzinach przeciążenia sieci. Chodzi o sytuacje, gdyby wystąpiło ryzyko wstrzymania dostaw energii np. do zakładów przemysłowych i instytucji publicznych, np. szpitali. Teraz branża sugeruje, że potrzebne są gigantyczne inwestycje w infrastrukturę do ładowania i rządy powinny pokryć część tych wydatków.

Z raportu Eurelectric i Ernsta wynika, że na wybudowanie brakujących 2 mln 750 tys. ładowarek potrzeba 20 mld euro. Kolejne 60 mld euro to szacunkowe, wymagane inwestycje w prywatne ładowarki, np. w garażach domów jednorodzinnych. Zdaniem ekspertów prywatne firmy czy zwykli ludzie nie wyłożą tych pieniędzy. Będzie potrzebne wsparcie finansowe ze strony rządów. Bez niego elektryfikacja po prostu się nie uda.

W Polsce obecnie jest 2600 punktów do ładowania, docelowo - biorąc pod uwagę wielkość rynku i założenia Brukseli - w 2030 r. powinniśmy ich mieć około 280 tys. Dla porównania, stacji paliw jest w Polsce 7,6 tys. Zakładając, że każda ma średnio po 10 dystrybutorów, daje to 76 tys. "punktów tankowania". Punktów ładowania trzeba czterokrotnie więcej i to w bardzo krótkiej perspektywie czasowej.

W świetle tego wszystkiego elektryfikacja w takim tempie, jakiego oczekuje Bruksela, może nie wypalić. Producenci opracowują nowe modele, ale bez gwarancji, że będą mieli do nich baterie - popyt na nie jest tak duży, że na wiele modeli czeka się miesiącami. Z kolei firmy energetyczne ostrzegają przed przeciążeniami sieci i straszą wysokimi kosztami rozbudowy infrastruktury.

Wielu ekspertów zarzuca Komisji Europejskiej, że postawia sprawę na ostrzu noża i "zarządziła" rewolucję w motoryzacji, zamiast pójść drogą naturalnej ewolucji. Dobrym przykładem takiej ewolucji są auta hybrydowe, które nie wymagają ładowania z gniazda, nie obciążają sieci energetycznych, a jednocześnie mają spalanie i emisje o 20-30 proc. niższe niż samochody z konwencjonalnymi sinikami. Do tego dochodzi nieograniczony zasięg i znacznie niższa cena niż w przypadku aut elektrycznych czy hybryd plug-in. 


INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy