Prawie jak Dakar
W cieniu legendarnego Dakaru narodził się i dojrzewa w saharyjskim słońcu wciąż jeszcze mało znany rajd Budapeszt - Bamako.
Bez blasku fleszy i telewizyjnych kamer. Bez wielkich pieniędzy. Impreza, choć to bardziej przygoda niż sportowa rywalizacja, w tym roku godnie zastępuje odwołany "afrykański klasyk".
W promieniach zachodzącego słońca zza kilkunastometrowej wydmy wynurza się przegubowy, miejski Ikarus. Widok rzadko spotykany na tej szerokości geograficznej. W tumanach kurzu goni go... Maluch. Niemożliwe? Możliwe, bo to rajd Budapeszt-Bamako. Czyli szansa przygody prawie jak na afrykańskich bezdrożach, ale dla mniej zamożnych, mniej doświadczonych, bez profesjonalnie przygotowanych samochodów.
Legendarny Dakar to impreza zarezerwowana dla najlepszych i najwytrwalszych. Do tego bardzo kosztowna. To kilkanaście dni morderczej rywalizacji, której wielu po prostu nie wytrzymuje. W tym roku imprezę sparaliżowała garstka fanatycznych terrorystów.
Z mniejszym rozmachem, trochę jakby obok i po cichu, Węgrzy z powodzeniem od trzech lat organizują w połowie stycznia własny rajd na odcinkach o podobnym charakterze do Dakaru. Choć trasa biegnie przez pół Europy i Afrykę, prawdziwe ściganie zaczyna się w Hiszpanii. Dalej uczestnicy imprezy przemierzają "Czarny Ląd" przez Maroko, mauretańską pustynię i bezdroża Mali. Łącznie 8000 kilometrów. Start w Budapeszcie, a meta w stolicy Mali - Bamako. To prawie jak Dakar. Różnica polega na tym, że w węgierskiej imprezie najmniej ważne jest samo ściganie: - Tu chodzi o przygodę, a nie o to, kto szybciej, kto kogo wyprzedzi. Główny cel to dojechać - mówi Marek Jaźwiecki z teamu Promo 4x4 (startował w parze z Grzegorzem Bromą) jeden z pierwszych polskich uczestników rajdu i dodaje - Te dwa tygodnie w Afryce to jest przede wszystkim zabawa.
A ta oryginalna zabawa z roku na rok przyciąga coraz więcej zapaleńców. W pierwszej edycji w 2006 roku wzięło udział 38 załóg. W styczniu tego roku na start zgłosiło się już 150 załóg z 14 krajów. Chętnych było zdecydowanie więcej, ale zainteresowanie przerosło możliwości węgierskich organizatorów. odbywa się w dwóch kategoriach: turystycznej i sportowej.
W odróżnieniu od Dakaru nie ma tutaj mowy o "technicznym wyścigu". W imprezie biorą udział seryjnie produkowane pojazdy uzbrojone jedynie w niezbędne ulepszenia pozwalające poruszać się po pustyni. Dominują auta terenowe, ale nie brakuje takich rodzynków jak Wartburg czy przerobiony przez węgierską załogę Velorex - czeski pojazd dla inwalidów. Velorex zaopatrzony w silnik z osobowej Hondy doskonale zdał egzamin w Afryce i nie zawiódł swoich właścicieli. Nie lada zaskoczeniem dla tubylców mogły być miejskie autobusy mozolnie pokonujące piaszczyste wydmy. Obok Ikarusa zaopatrzonego w prysznic, spanie i pełne nagłośnienie, do Bamako dojechał też drugi autobus zawodniczy - Volvo B7R. Prawdziwym hitem był Fiat 126p angielskiej załogi. Andre Sabo, szef i organizator rajdu, zrobił jednak coś więcej niż imprezę sportową. Uczestnicy Budapeszt-Bamako przez cały rajd działają charytatywnie rozwożąc po afrykańskich wioskach żywność, leki pomoce naukowe i komputery. Wszystko żeby wesprzeć ubogich mieszkańców wiosek i miast położonych na trasie imprezy. Dobrze, że rajdowcy nie ulegli presji terrorystów, bo choć to rajd tylko "prawie jak Dakar", to także rajd prawie dla każdego.
Więcej w najnowszym numerze tygodnika "Motor".