Parkingowa fikcja. Dlaczego w Polsce nikt nie egzekwuje prawa?

- Co my zalesimy, to rolnicy zaraz wylesiają... - żalił się kiedyś podczas konferencji prasowej, poświęconej zmianom w lesistości kraju, pewien odpowiedzialny za tę dziedzinę wysokiej rangi urzędnik. Podobnie mógłby skarżyć się również niejeden specjalista od zieleni miejskiej: "Co my zatrawnikujemy, kierowcy zaraz wytrawnikują".

Miejskie tereny zielone dzielimy generalnie na dzikie, zarastające roślinnością  samorzutnie, bez udziału człowieka oraz cywilizowane, czyli celowo zagospodarowane przez ludzi. Skoncentrujmy się na tych ostatnich i zobaczmy, jak wygląda proces ich "zatrawnikowania" i późniejszego "wytrawnikowania"...

Oto jest kawałek przydrożnego gruntu, na którym odpowiednie władze postanawiają urządzić zieleniec. Przygotowują glebę, sieją trawę, która wschodzi lub... nie wschodzi. Załóżmy jednak, że wyrasta i to bujnie. Po pewnym czasie pojawia się pierwszy kierowca, który zdesperowany bezowocnym poszukiwaniem wolnego, legalnego miejsca postojowego zostawia tam swój samochód. Wkrótce dołączają do niego inni właściciele aut.

Reklama

To jest czas, kiedy można jeszcze zdusić zło w zarodku, wlepiając niesubordynowanym kierowcom mandaty na podstawie artykułu 144 (par. 1) kodeksu wykroczeń, mówiącego, że "Kto na terenach przeznaczonych do użytku publicznego niszczy lub uszkadza roślinność albo depcze trawnik lub zieleniec (...) podlega karze grzywny do 1.000 złotych albo karze nagany."

Jeżeli straż miejska przegapi ten moment, robi się trudniej, bowiem zieleniec zamienia się w klepisko (susza) lub błotniste bajoro (słota). Wtedy zaczynają się dyskusje prawników, przypominające średniowieczne dysputy o liczbie diabłów, mieszczących się na koniuszku szpilki. Czy można karać za niszczenie nieistniejącej roślinności, czyli czegoś, czego już nie ma, bo zostało wcześniej zniszczone? Kiedy zaczyna się życie trawnika? Czy z chwilą poczęcia, czyli wysiania nasion trawy, czy dopiero wtedy, gdy pierwsze źdźbła przebiją się na powierzchnię i staną się widoczne gołym okiem, z poziomu wzroku kierowcy?

Skąd tenże kierowca ma wiedzieć, że parkuje nie na nieużytku rolnym, lecz na niedoszłym lub byłym trawniku? A zimą? Jak zostaniemy potraktowani, gdy rano zostawimy auto na pokrytym śniegiem placyku, a w ciągu dnia przyjdzie odwilż i po powrocie okaże się, że parkujemy na murawie? Zostaniemy ukarani czy nie? A może powinniśmy przed oddaleniem się od pojazdu badać teren, by sprawdzić, czy nie stoimy czterema kołami na utajonym zieleńcu, tymczasowo podśnieżnym?

Problem dodatkowo komplikuje brak oficjalnej, urzędowej definicji trawnika. Encyklopedia PWN podaje, że jest to "teren dekoracyjny pokryty zwartą, wyrównaną, w miarę jednorodną murawą, uprawianą i pielęgnowaną darnią z roślin trawiastych." Według Polskiego Związku Działkowców trawnikiem  jest "zwykle sztucznie utworzone zbiorowisko roślin równomiernie pokrywających podłoże, wśród których przeważają gatunki traw o małym przyroście masy, lecz gęstych pędach oraz silnie rozgałęzionym systemie korzeniowym, tworząc warstwę roślinną przypominającą kobierzec".

Sporo zamieszania wprowadza Główny Urząd Statystyczny, dla potrzeb sprawozdawczości określając zieleńce jako "tereny o powierzchni poniżej 2 ha, w których funkcji dominuje wypoczynek (np. występują alejki z ławkami, place zabaw itp.). Do tej kategorii obiektów należy zaliczyć również zieleń przy budynkach użyteczności publicznej (o ile udostępniona jest do użytku powszechnego), pomnikach itp., bulwary i promenady oraz tereny sportów wodnych, otwartych kąpielisk, boisk, placów gier itp., o ile są dostępne do użytku powszechnego. Zieleńce mogą tworzyć kompozycje zieleni niskiej (trawniki, kwietniki) towarzyszące obiektom architektonicznym oraz tworzyć kompozycje zieleni miejskiej o charakterze parkowym, z elementami nasadzeń drzew i krzewów." Czyli co? Jeżeli nie widzimy ławek, placów zabaw itp. to nie ma mowy o zieleńcu?

Jest też znane z prawa budowlanego pojęcie "terenu biologicznie czynnego", definiowanego jako "teren z nawierzchnią ziemną urządzoną w sposób zapewniający naturalną wegetację".

Dodajmy, że proces "wytrawnikowania" przebiega niekiedy w trybie, można rzec, intensywnym. Znamy w Krakowie skwerek, każdej wiosny pracowicie rekultywowany przez służby miejskie, a po kilku tygodniach dewastowany przez ciężkie pojazdy, obsługujące organizowaną cyklicznie nad Wisłą imprezę masową. Tak "przygotowany" teren jest następnie już bez jakichkolwiek oporów wykorzystywany przez kierowców jako parking. Po roku sytuacja się powtarza. I tak w kółko Macieju...

Miejskie zieleńce można ochronić, lokując przy nich stałe posterunki strażników lub odpowiednio oznaczając i ogradzając. Jest to skuteczne, ale bardzo kosztowne. Niektórzy próbują godzić ogień z wodą, tworząc tzw. zielone parkingi z betonowych, ażurowych płyt. Niestety, zazwyczaj zamiast piękną trawą zarastają one mało estetycznym zielskiem lub pozostają łyse.

Proponujemy rozwiązanie kontrowersyjne, lecz radykalne. Dajmy sobie spokój z fikcją utrzymywania setek pseudozieleńców i niby-trawników. Zostawmy jedynie parki (oby jak największe), zadbane skwery z prawdziwego zdarzenia (oby było ich jak najwięcej) oraz zielone strefy ochronne wokół drzew (teraz i tak zresztą zwykle brutalnie rozjeżdżane przez samochody). Skoncentrujmy na nich swoją troskę o zieleń. Całą resztę pozostającej w gestii władz samorządowych przestrzeni miejskiej wyasfaltujmy lub wybetonujmy i zmieńmy w parkingi, których tak brakuje. Więcej pożytku, mniej hipokryzji i daremnej walki z wiatrakami.       

 

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy