Diagności nadal biorą
Sprawdziliśmy, czy w stacjach kontroli pojazdów można załatwić badania techniczne niesprawnego auta za łapówkę. Okazało się, że około 10 procent stacji jest skorumpowanych.
Rok temu, w Tychach, w stacji kontroli należącej do dealera Fiata "Auto-Hit" wybuchła afera korupcyjna. Jednego dnia prokuratorzy z Katowic postawili zarzuty trzem diagnostom i kilkunastu powiązanym z nimi osobom. Obecnie prokuratura sprawdza legalność badań ponad 100 tysięcy samochodów, które w ciągu kilku lat funkcjonowania stacji mogli na lewo "załatwić" diagności.
To nie jedyny przypadek w ostatnich latach. Nic w tym dziwnego - w Polsce zarejestrowanych jest 16 mln aut, a liczba stacji diagnostycznych wynosi od 3,5 do 4 tys. Część z nich musi przynosić straty. Specjaliści z Polskiej Izby Stacji Kontroli Pojazdów, czyli organizacji zrzeszającej około 10% wszystkich właścicieli stacji diagnostycznych, szacują, że próg rentowności stacja osiąga po przebadaniu pięciu tysięcy pojazdów rocznie. Nie każda może przyciągnąć aż tylu klientów.
"To oczywiście może tworzyć pewną patologię. Aby zarobić, diagności mogą przymykać oko na usterki i przyjmować korzyści majątkowe w zamian za pozytywny wynik badania" - uważa dr inż. Wojciech Jarosiński, kierownik Pracowni Doradztwa Naukowo-Technicznego w Zakładzie Procesów Diagnostyczno-Obsługowych ITS.
Czy tak jest rzeczywiście? Na zlecenie "Motoru" MTM-mobil Instytut Motoryzacji przeprowadził telefoniczne badanie stacji diagnostycznych. Pracownicy Instytutu podawali się za właścicieli aut mających usterki i pytali, czy jest szansa na pozytywne załatwienie sprawy - czyli na potwierdzenie pozytywnego przejścia badania technicznego bez usuwania usterki. Na 120 przebadanych stacji w 11 (prawie 10%) zasugerowano, że "można coś załatwić". To bardzo dużo, biorąc pod uwagę, że 10 procent nieuczciwych stacji może oznaczać o wiele więcej niesprawnych aut na drogach. Żeby upewnić się, czy sytuacja jest rzeczywiście tak zła, dziennikarze "Motoru" wraz z policją przez kilka miesięcy sprawdzali stan techniczny pojazdów wyjeżdżających ze stacji diagnostycznych. Dodatkowo na czterech "podejrzanych" stacjach przeprowadziliśmy prowokację dziennikarską. Chcąc potwierdzić pogłoski, że "na tej stacji biorą", przygotowaliśmy samochód pułapkę. W sumie skontrolowaliśmy tak ponad 100 aut i blisko 20 stacji.
Akcja-prowokacja
Nasz "samochód testowy" to audi 100 z 1979 roku. Diagności ze stacji "KREG" w Wodzisławiu Śląskim, partnera Instytutu Badawczego DEKRA, załamali ręce i wyliczyli usterki: przekroczona norma emisji spalin, nieszczelny układ wydechowy, brak kierunkowskazów, przebite numery silnika, nieczytelna tabliczka znamionowa, butla gazowa i hak holowniczy bez homologacji, brak hamulców.
Na lawecie przewieźliśmy auto w okolice Okręgowej Stacji Kontroli Pojazdów w Radlinie, której właścicielem jest jedna z większych śląskich firm transportowych Transgór SA z Rybnika. Po kilku minutach, na zaświadczeniu potwierdzającym odbycie badania, diagnosta wpisuje usterki: brak kierunkowskazów i dokumentacji butli gazowej. Wynik badania jest negatywny, ale uzyskujemy zaświadczenie... dopuszczające samochód do ruchu przez kolejnych pięć dni! Za "usługę" płacimy o 100 zł więcej niż przewiduje cennik określony prawem.
Tego samego dnia odwiedziliśmy jeszcze trzy okoliczne stacje. W dwóch diagności stwierdzili te same usterki co specjaliści z KREG-a. Jednak zamiast zatrzymać dowód rejestracyjny (diagnosta ma obowiązek to zrobić, jeżeli auto stwarza zagrożenie), pobrali opłatę za badanie, polecili usunąć usterki i wrócić na ich stację. Dopiero w czwartej z kolei stacji diagnosta postąpił prawidłowo - zatrzymał dowód rejestracyjny auta. Diagnosta z pierwszej stacji został zatrzymany, lecz później zwolniony. Od kilku miesięcy interesuje się nim prokuratura z Wodzisławia Śląskiego.
Hasło "Diagnosta"
Kolejne działania polegały na kontrolowaniu samochodów, które opuściły stację diagnostyczną. Tu zaangażowani byli policjanci ruchu drogowego i wywiadowcy kryminalni, którzy nieoznakowanymi radiowozami ustawiali się pod stacjami i przez radio informowali "drogówkę", który pojazd należy skontrolować. W województwach śląskim i warmińsko-mazurskim "pod lupę" wzięliśmy po dziesięć stacji. W każdym z województw staraliśmy się wybrać zarówno małe stacje zlokalizowane na wsiach i duże działające np. przy salonach samochodowych.
Na pierwszy ogień poszła niewielka, ale znana stacja diagnostyczna w centrum Katowic. W ciągu kilku godzin obserwacji ze stacji wyjechał zaledwie jeden samochód. Leciwa toyota camry okazała się samochodem w bardzo dobrym stanie. Kontrole w kolejnych stacjach nie przyniosły żadnych rezultatów.
Niesprawny, legalny
Następnego dnia kontrolę zorganizowaliśmy w Czerwionce-Leszczynach koło Rybnika. Pod stacją ROCAR kolejka. Stacja nie prowadzi badań, bo zepsuła się ścieżka diagnostyczna. Rozmawiamy ze znudzonym diagnostą czekającym, aż serwisanci zakończą pracę. Sugestia: potrzebne nam badania techniczne fiata seicento, który "ogólnie jest sprawny, ale ma uszkodzone światło mijania". "Przyjedź pan, jakoś sprawę załatwimy" - odpowiada diagnosta. Kwadrans później patrol zatrzymuje do kontroli fiata uno, który właśnie opuścił stację. Oględziny pojazdu są krótkie: brak hamulca ręcznego, żarówki świateł cofania mają kolor niebieski, wyciek płynów eksploatacyjnych z silnika, pęknięta przednia szyba. "To tylko usterki, które można stwierdzić na miejscu, ale istnieje podejrzenie, że samochód ma inne uszkodzenia. Na pewno nie powinien dostać badań technicznych" - twierdzi aspirant Jarosław Dolatowski z KWP Katowice. Kierowca auta został przesłuchany, a samochód trafił do stacji KREG w Rybniku. Diagności potwierdzili usterki.
W wyniku naszej akcji policjanci sekcji do spraw walki z przestępczością gospodarczą zatrzymali diagnostę z ROCAR-u pod zarzutem poświadczenia nieprawdy i niedopełnienia obowiązków służbowych. Zabezpieczają też rejestr badań przeprowadzonych tego dnia na stacji. "Istnieje podejrzenie, że podobnych przestępstw diagnosta mógł popełnić więcej" - tłumaczy oficer operacyjny, wsiadając z diagnostą do radiowozu. W ciągu jednego dnia udało się skontrolować sześć stacji i szesnaście samochodów. Niesprawny był tylko fiat uno. Pozostałe pojazdy były w dobrym stanie.
Olsztyn wolny od łapówek
Te same czynności co na Śląsku przećwiczyliśmy w woj. warmińsko-mazurskim. Diagności z Ornety, Dobrego Miasta, Olsztynka, Olsztyna i kilku innych miejscowości okazali się równie skrupulatni, co ich koledzy z dużych miast. "To było najdroższe badanie techniczne w moim życiu. Diagnosta kazał wymienić reflektory w moim dziesięcioletnim Polonezie" - denerwował się pan Stanisław, którego do kontroli zatrzymano po wyjeździe z podejrzanej stacji w Szczęsnem. Wywiadowca kryminalny, który typował samochody do kontroli, twierdzi, że diagności "biorą" coraz rzadziej, bo się boją. "To widać gołym okiem - sprawdziliśmy kilkadziesiąt aut. Tylko kilkanaście wraków nie przeszło badań technicznych w stacji. Mnie, jako policjanta, cieszy taki stan rzeczy".
Stacje sobie radzą
Jeszcze całkiem niedawno przed stacjami kontroli ustawiały się kolejki samochodów. Placówek było niewiele, a ich kontrolą zajmował się Instytut Transportu Drogowego, czyli specjalistyczna instytucja naukowa z zakresu mechaniki i ruchu drogowego. Sytuacja zmieniła się w 2004 r., kiedy weszła w życie ustawa o swobodzie działalności gospodarczej. W jej myśl stację kontroli może prowadzić praktycznie każdy, kto spełni odpowiednie warunki techniczne (potwierdzone przez Transportowy Dozór Techniczny) oraz zatrudni uprawnionych diagnostów. Koszty uruchomienia stacji wynoszą od 2 mln nawet do 5 mln zł. Stacji jest teraz wiele, więc jest duża konkurencja.
"Bardzo często kontrola pojazdów to jednak poboczna działalność wulkanizatorów czy warsztatów naprawczych. Dlatego teoria, że diagności dopuszczają do ruchu wraki, żeby tylko utrzymać stację, nie potwierdza się w większości przypadków. Oczywiście zdarzają się wyjątki, ale to naprawdę margines" - podsumowuje dr inż. Wojciech Jarosiński z ITS. Innego zdania jest Aleksander Nowakowski, prezes DEKRA Polska: "Kilka procent to i tak duże zjawisko. Popatrzmy na to z perspektywy kilku pojazdów na sto, które stają się zagrożeniem bezpieczeństwa. W efekcie końcowym może to znaczyć wiele istnień ludzkich, które zginą z tego powodu".
tekst i zdjęcie: Bartosz Sapota