112 nie ratuje życia...

Urzędnicy i politycy odpowiadają za śmierć tysięcy ludzi – wszystko przez opieszałość we wprowadzaniu Centrów Powiadamiania Ratunkowego i zintegrowanego numeru alarmowego 112.

Ustawę o Państwowym Ratownictwie Medycznym Sejm uchwalił jeszcze w 2001 r. Kolejni ministrowie zdrowia oraz spraw wewnętrznych odkładali wprowadzenie jej w życie. Przez cztery lata nie stworzono 90 procent przepisów wykonawczych, koniecznych do jej działania!

Brakuje m.in. tak ważnych zapisów, jak dotyczących zintegrowanych systemów powiadamiania o wypadkach i zasad działania Centrów Powiadamiania Ratunkowego, czyli central, w których dyspozytorzy pod numerem 112 odbieraliby zgłoszenia i wysyłali na miejsce wypadku odpowiednie służby – pogotowie, straż pożarną, policję. Nikt nie wie także, jak wyszkoleni mają być dyspozytorzy. A wszystko przez brak porozumienia między kilkoma ministrami odpowiedzialnymi za poszczególne „działki” ustawy!

Andrzej Ryś, były wiceminister zdrowia w rządzie Jerzego Buzka, bez wahania wskazuje winnych: „Pracowałem nad tą ustawą kilka lat. Zmienił się rząd, nastał czas Łapińskiego, który ustawę odwiesił na kołek – wyjaśnia Ryś. – Od tego czasu zaczęły się problemy. Kolejni ministrowie zdrowia, Leszek Sikorski i Marek Balicki, przesuwali w czasie wejście ustawy, zasłaniając się brakiem pieniędzy. Ale tak naprawdę szefowie MZ i MSWiA (m. in. Janik, Oleksy i Kalisz) nie chcieli znaleźć czasu na spotkania i omawianie poszczególnych zapisów ustawy”.

Niestety, ustawa została tak skonstruowana, że aby zaczęła działać, każde z ministerstw we własnym zakresie musi wykonać wiele działań. „MSWiA oraz inne ministerstwa i urzędy nie mają pojęcia, co robić. Samo MSWiA traktuje ratownictwo jak kulę u nogi i zajmuje się nią tylko wtedy, gdy naciska Bruksela, jak ostatnio, o pilne uruchomienie zintegrowanego numeru alarmowego 112” – komentuje Ryś.

Efekt jest taki, że samorządy wydały olbrzymie pieniądze na dostosowanie swoich systemów ratownictwa do wymogów ustawy. Pieniądze poszły w błoto, bo pod numer 112 nie sposób się dodzwonić, a zamiast wyszkolonych dyspozytorów telefony odbierają oficerowie dyżurni policji. Z jakim skutkiem?

Durnie z policji

Aby sprawdzić działanie numeru alarmowego 112 i wyszkolenie dyspozytorów, przygotowaliśmy prowokację. Przeprowadziliśmy ją pod okiem kapitana Mariana Dąbrowskiego, kierownika Lotniczego Pogotowia Ratunkowego w Katowicach, który w każdej chwili przez radio mógł zawiadomić o fałszywym alarmie.

Nasza historia: na autostradzie A4 Katowice-Kraków doszło do wypadku dwóch samochodów. Przez 16 minut próbowaliśmy dodzwonić się a to pod 112, a to pod 997 (oba skomunikowane są z Komendą Miejską Policji w Katowicach). Telefon został odebrany przez dyżurnego dopiero za dziewiątym razem. Dyżurny ograniczył się do rady, że jeśli są ranni, to trzeba zadzwonić pod 999. Poinformował nas także, że helikoptera wezwać nie może (a to nie prawda!), bo zgodę na jego użycie musi wydać lekarz wojewódzki (stanowiska lekarzy wojewódzkich zlikwidowano kilka lat temu), po czym... się rozłączył.

Kiedy w kolejnym telefonie ujawniliśmy prowokację i poprosiliśmy o wyjaśnienie, dlaczego nie przyjął zgłoszenia i rozłączył się, dyżurny komendy wyjaśnił, iż podejrzewał fałszywy alarm i dlatego... czekał na zgłoszenie tego samego wypadku przez inną osobę! Gdyby sytuacja była prawdziwa, a nie było więcej świadków, pomoc nigdy by nie nadeszła.

Śląski komendant wojewódzki policji, nadinspektor Kazimierz Szwajcowski: – „Bardzo zdziwiony nie jestem, bo masa durniów się trafia w policji. Robimy porządki wewnętrzne i jestem wdzięczny, że pomagacie nam w tej weryfikacji”.

Symulacja trwała 16 minut: dyżurny długo nie odbierał telefonu, odmówił wezwania śmigłowca, nie wysłał nawet najzwyklejszej karetki ani radiowozu, aby sprawdzić zgłoszenie. Nie pomyślał, ilu ludzi może narazić na śmierć.

Urzędnicy pod sąd?

Nie pomyśleli o tym także urzędnicy, którzy odkładali wszystko na później, a tymczasem od sierpnia 2001 r., kiedy przegłosowano ustawę w Sejmie, do grudnia 2004 r., w samych tylko wypadkach komunikacyjnych zginęło 19 799(!!!) osób.

Statystyki mówią, że 60 procent ofiar zmarło jeszcze przed przyjazdem karetki pogotowia (ok. 11 tys. w latach 2001-2004!), której czas dojazdu – w myśl zawiłych zapisów niedziałającej ustawy – powinien wynosić do 8 minut w mieście i do 15 min poza jego obszarem.

„Gdyby system CPR działał i tak rzeczywiście było, dużą część ofiar można by było uratować” – mówi Robert Gałązkowski z Lotniczego Pogotowia Ratunkowego w Krakowie. Niestety, jak pokazują przypadki opisane w mediach, czas przyjazdu karetki jest o wiele dłuższy.

Artykuł 162 par. 1 kodeksu karnego mówi: „... kto człowiekowi znajdującemu się w bezpośrednim niebezpieczeństwie utraty życia albo ciężkiego uszczerbku na zdrowiu nie udziela pomocy, mogąc jej udzielić bez narażenia siebie lub innej osoby na niebezpieczeństwo utraty życia albo ciężkiego uszczerbku na zdrowiu, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3”.

Czy w myśl tego przepisu do odpowiedzialności nie powinni zostać pociągnięci kolejni ministrowie i wszyscy ci, którzy bez narażenia siebie odwlekali wejście w życie ustawy i stworzenie CPR-ów i przez to skazali na śmierć tysiące osób?

„Takie rozumowanie jest w pełni logiczne, bo poszczególni ministrowie mieli narzędzia do poprawienia sytuacji i nie narażali swojego życia” – wyjaśnia Andrzej Zięba z Prokuratury Rejonowej w Żorach. Lecz zaraz dodaje: „Niestety, polityków z działalności publicznej rozlicza się ewentualnie przed Trybunałem Stanu”.

Skromny człowiek

System nie działa i nie może działać, bo odpowiedzialni za to urzędnicy nie mają pojęcia, czym się zajmują.

Osobą odpowiedzialną w MSWiA za CPR jest Piotr Kwiatkowski, dyrektor Departamentu Bezpieczeństwa i Porządku Publicznego. W trakcie blisko godzinnej rozmowy z naszym dziennikarzem wymieniał kolejne ministerstwa odpowiedzialne za system, który nie działa. Nie potrafił wskazać konkretnych wyników swojej pracy. Niezbyt precyzyjnie opowiadał też o „o tych centrach pomocy i tych miejscach, że jeżeli będzie się dzwoniło pod 112, to się będzie łączyło…”.

Na pytanie o osiągnięcia na zajmowanym stanowisku „poczuł się zażenowany”, gdyż „jest bardzo skromnym człowiekiem”. W końcu, aby zamknąć rozmowę, zasłonił się ważnym telefonem od przełożonych!

Brakuje lekarzy!

Brak CPR i numeru 112 to nie jedyny problem polskiego ratownictwa.

„Co z tego, że karetka zdąży na czas, jeżeli większość szpitali nie ma przewidzianych ustawą specjalistycznych szpitalnych oddziałów ratunkowych (SOR), na których można by leczyć uratowanych?” – zastanawia się prof. Juliusz Jakubaszko z Zakładu Medycyny Ratunkowej i Katastrof Akademii Medycznej we Wrocławiu, były konsultant krajowy ds. medycyny ratunkowej. Jest jeszcze drugi problem, który zdaniem Jakubaszki może stanąć na drodze do sprawnego ratowania ludzi nawet po powstaniu ustawy: „Lekarzy medycyny ratunkowej jest tylko 400. To o wiele za mało jak na taki kraj”.

Oprócz wykwalifikowanej kadry brakuje też miejsc, gdzie lekarze mogliby się szkolić w ratownictwie medycznym – zamiast 250 oddziałów SOR jest ich w Polsce tylko 90, z czego zaledwie kilka to placówki o charakterze edukacyjnym.

My siedzimy

Tam, gdzie karetka nie może dojechać na czas, dyspozytor powinien wysłać śmigłowiec lub samolot Lotniczego Pogotowia Ratunkowego. Marian Dąbrowski, kierownik filii LPR w Katowicach, uważa, że oprócz polityków winni śmierci tysięcy osób są także źle wyszkoleni kierownicy niektórych jednostek pogotowia ratunkowego i dyspozytorzy, którzy albo przez swoją bezmyślność, albo przez nigdzie niezapisane polecenia przełożonych nie chcą bądź boją się wzywać LPR do akcji.

Sprawdziliśmy! Z lotniska Muchowiec w Katowicach, gdzie zlokalizowany jest śląski oddział LPR, zadzwoniliśmy pod 999 i opowiedzieliśmy tę samą historię, co dyżurnemu komendy policji. Dyspozytorkę katowickiego pogotowia staraliśmy się skłonić do wysłania helikoptera z pomocą. Odmówiła, bo „do dwóch aut nie warto wzywać lotnictwa”. Niestety, nie zapytała na której „nitce” – w kierunku Krakowa czy Katowic – się znajdujemy, a od tego zależy możliwość sprawnego dojazdu karetki, i wykazała się nieznajomością kryteriów sugerujących wezwanie śmigłowca.

Tymczasem jeden z punktów regulaminu LPR mówi o wezwaniu przy wypadku komunikacyjnym przy prędkości powyżej 60 km/h i wcale nie sugeruje, że musi brać w nim udział więcej iż jeden pojazd!

Dyspozytorów i dyrekcję Wojewódzkiego Pogotowia Ratunkowego w Katowicach dopisujemy do listy tych, którzy nie chcą ratować ludzkiego życia.

Brak jednolitego systemu informacyjnego o wypadkach utrudnia pracę tym, którzy życie ludzkie chcą ratować. Robert Gałązkowski, rzecznik Lotniczego Pogotowia Ratunkowego w Krakowie: „Mamy sprzęt i ludzi, tyko nie mamy systemu, który usprawniłby nasze działanie”.

Strażnicy życia?

Zdarzenie, do którego doszło (...) w Warszawie, nie było symulacją. Kierowca Daewoo zderzył się czołowo z samochodem Kia i wypadł przez szybę. Na miejscu wypadku znaleźli się patrol straży miejskiej i Anna Sroka, studentka Akademii Medycznej, instruktorka ratownictwa. Kobieta sprawdziła puls ofierze i próbowała zmusić strażników do podjęcia reanimacji. Strażnicy odmówili, twierdząc, że ofiara nie żyje, i zabronili kobiecie dostępu do kierowcy.

Anna Sroka złożyła na policji zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa.

Jeżeli prokuratura po zapoznaniu się z wynikami wewnętrznego postępowania SM postawi strażnikowi zarzut z art. 162 k. k. (cytowany wyżej), będzie to kolejny przykład, że w Polsce istnieje silna grupa ludzi, którzy nie ratują, bo nie chcą, mimo że – podobno – są do tego przeszkoleni i powołani! (Tygodnik Motor)

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas