O zakazie rejestracji samochodów po szkodzie całkowitej...

1 kwietnia przeczytałem na motoryzacyjnych stronach Interii o wprowadzonym właśnie zakazie rejestracji samochodów po szkodzie całkowitej. Zdziwiłem się ogromnie, bo raz, że nic o tym nie wiedziałem, a dwa, że taki zakaz nie ma kompletnie sensu. Zacząłem więc gorączkowo sprawdzać, a ponieważ nic się nie zgadzało... No tak - oczywiście dowcip primaprilisowy. Ale warto o tym napisać, bo rzecz wcale nie jest śmieszna a od pewnego czasu faktycznie pojawiają się pomysły takich rozwiązań prawnych. Posłuchajcie...

Dla wielu z was określenie "szkoda całkowita" kojarzy się z kompletnie rozbitym po wypadku samochodem, który do niczego już się nie nadaje. A to nieprawda. "Szkoda całkowita" w żaden sposób nie odnosi się do stanu technicznego pojazdu, a jest pojęciem wyłącznie ekonomicznym. Mamy z nią do czynienia, kiedy koszt naprawy auta po wypadku przekracza jego wartość. Tak jest wtedy, gdy taką szkodę likwidujemy z OC sprawcy. Jeśli z własnej polisy autocasco, wówczas decydują warunki ubezpieczenia. W przypadku AC ten próg jest zwykle niższy i szkoda całkowita zaczyna się, kiedy naprawa ma kosztować więcej niż 70 proc. wartości uszkodzonego pojazdu.

Reklama

Widziałem już samochody z orzeczeniem szkody całkowitej, które były uszkodzone w bardzo niewielkim stopniu albo nawet, patrząc z zewnątrz - wcale.

Zajmowałem się Alfą Romeo Spider Cabrio, której właściciel włożył mnóstwo serca w przywrócenie jej do stanu świetności, tymczasem po banalnej stłuczce w centrum Warszawy ubezpieczyciel sprawcy orzekł szkodę całkowitą. Pamiętam dramatyczne pytanie właściciela: "To co, mam ją teraz odstawić na złom?". A uszkodzony był tylny zderzak i dwa błotniki, czyli akurat w tym samochodzie połowa elementów blacharskich. Mechanicznie wszystko sprawne, wnętrze, odnowione z dużą starannością i dużym nakładem czasu i pieniędzy - nietknięte. Ubezpieczyciel za pomocą powszechnie stosowanych programów komputerowych wartość tego modelu, pochodzącego z początku lat 90. wyliczył na kilka tysięcy zł, podczas gdy na rynku ze względu na bardzo małą liczbę egzemplarzy jego ceny zaczynają się raczej od ponad 30 tys. zł, a w przypadku aut w stanie jak wyżej wymieniony od kwoty jeszcze znacznie większej.

Pamiętam Subaru Forestera, w pobliżu którego uderzył piorun. Elektronika padła tak, że serwis nie był w stanie porozumieć się z samochodem, a na wyświetlaczu pojawiał się tylko napis "error". Wszystkie sterowniki zostały wymienione, ale nie chciały się ze sobą skomunikować. Po wielu miesiącach bezskutecznych napraw ubezpieczyciel orzekł szkodę całkowitą. Mimo braku jakichkolwiek innych uszkodzeń. Uznał, że koszt naprawy, rozliczanej z AC, przekracza 70 proc. wartości auta. 

Jest jednak w takim sposobie rozliczenia szkody całkowitej coś szczególnego, co powoduje, że ubezpieczyciele niezwykle chętnie się nim posługują. Otóż częścią należnego odszkodowania są pozostałości uszkodzonego samochodu. Jeśli pojazd jest wart 10 tys. zł, a jego resztki ubezpieczyciel wyceni na 5 tys. zł to wypłaci nam właśnie 5 tys. zł i pozostawi "wrak". Pozwala to firmie ubezpieczeniowej sporo zaoszczędzić. Trzymając się powyższego przykładu  załóżmy, że samochód wart jest 10 tys. zł, a koszt naprawy wynosi 9999 zł. Ubezpieczyciel musi taką sumę wypłacić. Ale jeśli naprawa będzie kosztować ledwie 2 zł więcej, bo 10 001 zł, to wypłaci tylko 5 tys. zł. Prawie tyle samo zostanie mu w kieszeni. Reszta to wartość wraku. Stąd wielu likwidatorów staje na głowie, żeby na tę szkodę całkowitą "wskoczyć", imając się najrozmaitszych sztuczek.

Należy też odróżnić zakres naprawy (ile elementów jest do naprawy lub wymiany) od jej wartości. Może tak być, że faktycznie samochód został bardzo zniszczony i do naprawy czy wymiany jest wiele części i podzespołów, ale są  tanie i mimo dużego zakresu zapłacimy za nie niewiele. Ale może się też zdarzyć odwrotnie: uszkodzenia będą niewielkie, ale obejmą na tyle drogie elementy, że naprawa będzie bardzo kosztowna - tak jak w przykładzie z Subaru i piorunem.

Co robi ubezpieczyciel, kiedy tylko pojawi się cień szansy na szkodę całkowitą? Zaczyna kombinować. Możliwości są dwie: albo obniży się wartość samochodu, albo podwyższy koszty naprawy. Dla pewności najlepiej zrobić jedno i drugie. Jak obniża się wartość samochodu? Stosując tzw. korekty ujemne, np. za ponadnormatywny przebieg, łyse opony. Albo nie bierze się od uwagę wyposażenia dodatkowego. Zajmowałem się sprawą Toyoty RAV 4, w przypadku której po szkodzie likwidowanej z AC ubezpieczyciel zastosował korektę ujemną w wysokości ok. 7 tys. zł za ponadnormatywny przebieg. Tyle tylko, że ten sam samochód był ubezpieczany ledwie tydzień wcześniej i jakoś ów przebieg nie przeszkadzał przyjąć tej samej firmie wyższej wartości samochodu i odpowiednio wyższej składki.

Ubezpieczyciele słabo sobie przy tym radzą z samochodami nietypowymi. Bez problemu wycenią każdego Forda Focusa czy Skodę Octavię, lecz z tzw. youngtimerami, pojazdami, które nie są jeszcze zabytkami, ale mają już swoje lata i pewną wartość kolekcjonerską - idzie im już gorzej. Jak wycenić samochód obecny w Polsce w jednym egzemplarzu, w dodatku nigdy nie wystawionym na sprzedaż?

Można też próbować (i tak się robi) windować koszty naprawy. Na przykład stosując najdroższe na rynku części, przyjmując wysokie koszty roboczogodziny czy wynajdując uszkodzenia, które z wypadkiem miały problematyczny związek i normalnie zostałyby pominięte. Tak było z pewnym Nissanem Primerą. Uległ on drobnej kolizji, która ku zdumieniu właścicielki auta okazała się szkodą całkowitą. Przy dość leciwym samochodzie ubezpieczyciel uwzględnił w kalkulacji wyłącznie części nowe,  oryginalne, z ASO, a więc wszystko to, czego normalnie unikałby jak ognia. Zapytałem, z czego wynika takie wyjątkowe podejście. "No jak to - brzmiała bałamutna odpowiedz - przecież najważniejsze jest bezpieczeństwo kierowcy, więc samochód może być naprawiany wyłącznie z użyciem nowych, oryginalnych części". Nagle firma ubezpieczeniowa dobrowolnie zaoferowała to, o co zwykle trzeba walczyć.

Prowadzi to często do sytuacji, kiedy człowiek ma nieznacznie uszkodzony samochód, ale brakuje mu środków na jego remont. Czy w takim przypadku auta te lądują na złomowisku? Niekoniecznie, gdyż z tego, że poszkodowany nie ma pieniędzy na naprawę, nie wynika, że nie zrobi tego ktoś inny i jeszcze na tym nie zarobi. Istnieją w Polsce wyspecjalizowane platformy aukcyjne, na których handluje się takimi samochodami. Firmy ubezpieczeniowe wystawiają je na sprzedaż, a nabyć je mogą zarejestrowane warsztaty. Poszkodowany po szkodzie całkowitej dostaje często mniej więcej takie pismo: "Orzekliśmy szkodę całkowitą. Samochód przed szkodą wyceniliśmy na 10 tys. zł, wypłacamy 5 tys. zł, a za 5 tys. zł chce kupić pozostałości firma X. Proszę o kontakt w celu dobicia targu". Firma X kupuje uszkodzony samochód, remontuje możliwie najtańszym kosztem, po czym sprzedaje jako "nówka sztuka nieśmigany".

Niestety, efekt jest taki, że kierowca, który jeździ kilkunastoletnim samochodem, na skutek wypadku nie ze swojej winy dostaje od ubezpieczyciela pieniądze, za które nie jest w stanie wyremontować uszkodzonego samochodu. Chcąc nie chcąc bywa zmuszony go sprzedać. Zwykle jednak i tak nie dostaje dość pieniędzy, żeby kupić samochód w miarę równorzędny temu, którym jeździł.

Dotyczy to olbrzymiej liczby pojazdów, które przy najmniejszej nawet stłuczce automatycznie "wskakują" na szkodę całkowitą. Cinquecento, Seicento, Polonezów, Matizów, Lanosów, Fiatów Uno i Punto, starych Golfów i Passatów, jak również wysłużonych aut luksusowych. Ich właściciele bardzo mogą się zdziwić, że mają tylko rozbite dwie lampy, ale ubezpieczyciel orzekł szkodę całkowitą, bo dwa nowe, oryginalne "ksenony" do danego modelu kosztują  tyle, ile wart jest cały samochód.

Jakie w takim razie mogłyby być ewentualne konsekwencje wprowadzenia zakazu ponownej rejestracji samochodów po szkodzie całkowitej? Tragiczne. Po pierwsze, na złom trafiałyby samochody, które jeszcze przez wiele lat mogłyby służyć swoim właścicielom. Właściciele tanich i bardzo tanich aut zostaliby pozbawieni często jedynego środka transportu. Być może, gdyby nie byli sprawcami wypadków i to im należałoby się odszkodowanie, zrezygnowaliby nawet ze zgłoszenia tej szkody i należnego odszkodowania, byleby tylko uniknąć szkody całkowitej i móc zachować swoje samochody. Ewentualne uszkodzenia usuwaliby sposobami "gospodarskimi". A na to, że takie przepisy położyłyby kres zjawisku sprzedaży na rynku wtórnym aut, których stan techniczny woła o pomstę do nieba i stanowi realne zagrożenie dla użytkowników moim zdaniem nie ma co liczyć.

Tomasz Bodył

 

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy