Tom Hanks szuka "zabieraka" do malucha?

W ubiegłym tygodniu wszystkie media w Polsce zachwycały się nowym samochodem Toma Hanksa. Nikomu nie trzeba chyba przypominać, że hollywoodzki gwiazdor otrzymał w prezencie Polskiego Fiata 126p.

Nie trzeba było długiego czasu, gdy w internecie pojawiły się pierwsze żarty na temat perypetii Hanksa z jego maluchem. Np. na jednej z grafik "Hanks" pyta w internecie o to, gdzie kupić może, znane chyba każdemu właścicielowi poczciwego Malucha "zabieraki" półosi? Próbował się też dowiedzieć, w które dokładnie miejsce należy wetknąć kij od szczotki, gdy urwie się linka rozrusznika...

Oczywiście humorystyczny wpis należy traktować z przymrużeniem oka. Nie zmienia to jednak faktu, że stanowi on kwintesencję polskiej motoryzacji okresu PRL. Motoryzacji, której najpoważniejszą chorobą nie były wcale przestarzałe rozwiązania techniczne, ale atakująca kierowców z każdej strony "bylejakość".

Reklama

Tom Hanks, przynajmniej w teorii, może spać spokojnie. Organizatorzy akcji nie kryli, że przed przekazaniem samochodu aktorowi auto przeszło gruntowny remont. Z karoserii wycięto skorodowane części i wstawiono nowe. Cytując jednego z mechaników pracujących przy pojeździe, samochód rozkręcony został "do ostatniej śrubki".

Wśród czytelników urodzonych po transformacji ustrojowej może się to wydawać śmieszne, ale mniej więcej tak samo, w latach świetności Małego Fiata, wyglądały pierwsze dni po odbiorze fabrycznie nowego egzemplarza z Polmozbytu. Wprawdzie problem korozji (z reguły...) jeszcze wówczas nie występował, ale przejrzenie auta "do ostatniej śrubki" był absolutną koniecznością.

O perypetiach związanych z odbiorem nowych Maluchów krążą tysiące legend i większość z nich nie jest wcale wytworem wyobraźni. Popyt wielokrotnie przewyższał podaż, więc jakość nie była priorytetem. Problemem był też dostęp do części nawet tych, które produkowane były dla fabryki, na tzw. pierwszy montaż. Właściciele otrzymywali więc samochody pozbawione najróżniejszych elementów wyposażenia, wraz z talonem na odbiór brakujących części "w późniejszym terminie".

O awariach trapiących nowe egzemplarze można by napisać opasłą księgę. Sami znamy dwa przypadki, które zakończyły się koniecznością remontu kapitalnego silnika w mniej niż tydzień od odebrania samochodu. Oba spowodowane były wyciekami oleju.

Dziś może się to wydawać śmieszne, ale żaden rozsądny właściciel Malucha nie wybierał się w trasę bez kompletu kluczy (koniecznie z płaską  10 i 13!), paska klinowego bądź rajstopy (rozsypujące się koła pasowe), zestawu naprawczego gaźnika, drugiej pompy paliwa, cewki zapłonowej i zapasu drutu "wiązałkowego", czyli rodzimego poprzednika współczesnej "trytytki". Zasadnicze pytanie nie brzmiało wówczas, czy uda się dojechać do celu bezawaryjnie, ale raczej "co zepsuje się tym razem"? Usterkowość była bowiem jedną z niewielu rzeczy oferowanych w wyposażeniu standardowym, a zepsuć potrafiło się dosłownie wszystko.

Patrząc z perspektywy użytkowników wielu polskich samochodów, śmiało stwierdzić można, że to właśnie jakość stała się przyczyną upadku polskich marek. Nie przez przypadek Polskę zalała fala używanych samochodów z zachodu. Miliony polskich kierowców zdecydowały się na używane Audi, Ople czy Volkswageny nie dlatego, że można je było kupić za bezcen (co oczywiście nie jest prawdą), ale dlatego, że nawet powypadkowe i skrajnie zużyte, cechowały się większą bezawaryjnością niż produkty rodzimych fabryk motoryzacyjnych...

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy