Kierowcy trucków protestowali w Waszyngtonie. I wygrali!

​Po niemal trzech tygodniach akcji polegającej na trąbieniu klaksonami w opustoszałym z powodu epidemii Waszyngtonie protestujący kierowcy tirów dopięli swego. Delegację przewoźników, którzy czują się oszukiwani przez pośredników, przyjęto w środę w Białym Domu.

Protestujący kierowcy twierdzą, że w trakcie epidemii pośrednicy tak obniżyli ceny za ich transport, że nie opłaca im się jeździć. "Nie będę przecież dopłacał do biznesu, nie pozostało mi nic innego niż tu protestować" - mówi PAP mężczyzna, który przyjechał do amerykańskiej stolicy aż z Teksasu. Nad jego tirem powiewa flaga tego stanu. Podobnie jak wielu jego kolegów w trakcie pobytu w Waszyngtonie nocuje w swoim pojeździe.

Protest, w trakcie którego kierowcy w ponad 200 ciężarówkach ustawionych wzdłuż National Mall, rozległych błoni w centrum Waszyngtonu, trąbili klaksonami, trwał przez 20 dni. Ich donośny dźwięk towarzyszył nawet poświęconym epidemii koronawirusa konferencjom prezydenta USA Donalda Trumpa w Białym Domu. "To znak miłości, a nie typowego protestu. Chcę podziękować wspaniałym kierowcom. Oni lubią mnie, a ja ich. Razem nad czymś pracujemy" - zapewniał podczas jednej z nich amerykański przywódca.

Wydaje się, że wielu demonstrujących to rzeczywiście stronnicy prezydenta. Łatwo wśród nich zauważyć jego kampanijne czapki z daszkiem, a najbardziej popularne hasło wymalowane na transparentach i tirach - "Make trucks great again" (ang. "Uczyńmy ciężarówki znów wielkimi") - nawiązuje do hasła wyborczego Trumpa. Większość jest przekonana, że wizyta ich delegacji w Białym Domu to sukces, a to, że administracja opowie się za nimi, to jedynie kwestia czasu.

Reklama


"Cóż, wygraliśmy bitwę, teraz czekamy na zwycięstwo w wojnie" - mówi PAP rzecznik protestujących CJ Sergey Karman. Ma na sobie czerwoną czapeczkę z napisem USA i złoty łańcuch. Podchodzącym do niego co chwilę kierowcom - głównie imigrantom - cierpliwie tłumaczy przebieg rozmów w Białym Domu. Wszyscy uważają, że polityka obniżania cen przez pośredników jest sprzeczna z obowiązującym prawem.

"Czekamy teraz na reakcję na wniosek, który złożyliśmy w ministerstwie sprawiedliwości. W naszej sprawie ma być śledztwo. Myślę, że z tą administracją sprawa pójdzie szybko" - tłumaczy Karman. Rzecznik, utrzymujący, że reprezentuje ponad 85 procent branży, twierdzi, że pośrednicy już wcześniej nielegalnie obniżali ceny usług przewoźników, ale dopiero epidemia "obnażyła ich pazerność". Od dwóch miesięcy mają zwiększać swoją prowizję na niekorzyść kierowców.

Karman cieszy się dużą popularnością. Protestujący ustawiają się w kolejce, by zrobić sobie zdjęcie z ich reprezentantem na rozmowy w Białym Domu. "Jest tu wiele różnych kultur, jesteśmy zjednoczeni wokół sprawy" - mówi Karman. Oprócz Amerykanów wśród demonstrujących są m.in. Latynosi i Indusi, ale większość stanowią Ukraińcy.

Zajmowane przez nich miejsce jest najgłośniejsze. Można tu spróbować kiełbasy, chleba, ogórków czy gazowanych napojów, a z głośników leci rozrywkowa wschodnioeuropejska muzyka. "Są tu z nami także Rosjanie, Ormianie, Gruzini, Rumuni. Jesteśmy zjednoczeni" - wylicza PAP kierowca Stepan, który od 30 lat mieszka w USA. Pochodzący spod Lwowa mężczyzna twierdzi, że płace kierowców w epidemii spadły nawet kilkunastokrotnie. "Jeździ się za tyle, ile się wynegocjuje. Co mi z 60 centów za milę, skoro muszę opłacać pojazd. Ktoś siedzi w biurze i dyktuje cenę z sufitu" - wzdycha.

Przewoźnicy narzekają, że utrzymanie tira, którego cena w Stanach Zjednoczonych zaczyna się od 150 tys. dolarów, to kosztowna sprawa. Tankowanie do pełna to koszt rzędu kilkaset dolarów, naprawy i przeglądy to podobne kwoty. Pochodzący spod Kijowa Wadim na zakup ciężarówki zaciągnął kredyt na ponad 100 tys. dolarów. "Mój biznes stoi. Mam rodzinę na Ukrainie, zrobię wszystko, by im pomóc" - zapewnia.

Protestujący zapowiadają, że zostaną w Waszyngtonie jeszcze w czwartek, by świętować to, że udało im się wejść do Białego Domu. Zabawę rozpoczęto już w środę. Kierowcy, w większości bez maseczek mimo panującej epidemii, zapowiedzieli, że jeśli będzie to konieczne, powrócą pod Biały Dom.

PAP
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy