Zamiast 300 milionów dla każdego, 300 fotoradarów...
Pamiętacie prezydenturę Lecha Wałęsy i jego sławną obietnicę 300 milionów ówczesnych złotych dla każdego Polaka? Niektórzy pewnie pamiętają. Pomysł był kuriozalny i został wyśmiany przez ekonomistów.
Trzystu baniek nigdy nie dostaliśmy i nie dostaniemy (chyba że do spłacenia przez przyszłe pokolenia, jako długi zaciągane przez rządy w czasach ich przodków), ale 300 okazuje się w naszej szerokości geograficznej liczbą magiczną. Powróciła ona w nowym wydaniu, oto bowiem na dniach wzbogacimy się o sieć 300 nowoczesnych, wszystkomających i wszystkowidzących fotoradarów. Ich zakup i montaż to spory wydatek, ale czegóż się nie robi dla życia i zdrowia obywateli. Bo rzecz jasna troską o nasze bezpieczeństwo tłumaczy się cel wspomnianej inwestycji...
Przekonując, że im więcej fotoradarów, tym bezpieczniej na drogach, władza powołuje się na doświadczenia państw zachodnioeuropejskich. Czy my jednak zawsze musimy ślepo naśladować innych? Czy nie stać nas na własne, oryginalne rozwiązania? Można na przykład wykorzystać zamiłowanie rodaków do hazardu, coś w rodzaju Motototka
Wszechobecność fotoradarów ma rzekomo skłonić kierowców do wolniejszej jazdy, co powinno przyczynić się do radykalnego spadku liczby wypadków i ofiar. Nie brakuje oczywiście sceptyków, podważających to rozumowanie. Co ciekawe, z ich argumentami zdają się zgadzać również przedstawiciele władzy, przynajmniej w części dotyczącej związku między częstszym i powszechniejszym kontrolowaniem prędkości a nawykami kierowców.
Jak inaczej bowiem wytłumaczyć prognozy Głównego Inspektoratu Transportu Drogowego, który wyliczył, że nowe fotoradary, pracujące dzień i noc, siedem dni w tygodniu, jeszcze w tym roku z tytułu kar nakładanych na zmotoryzowanych przyniosą państwu 1 mld 620 mln zł! Minister finansów był w swoich szacunkach nieco ostrożniejszy i w projekcie budżetu na rok 2012 założył wpływy z mandatów drogowych w wysokości 1 mld 200 mln zł. To i tak jednak ogromna kwota.
Wyobraźmy sobie teraz, co będzie, jeśli wbrew niedowiarkom, a zgodnie z oficjalnym uzasadnieniem sensu instalacji nowych fotoradarów, przestraszeni kierowcy rzeczywiście zaczną jeździć zgodnie z przepisami? Z punktu widzenia dochodów państwa - prawdziwy dramat. Tomasz Połeć, szef GITD, który, jak informujemy dzisiaj, w nagrodę za stworzenie nowej sieci fotoradarów ma zostać awansowany do stopnia generała policji, będzie musiał wówczas szybko wymyślić coś nowego.
Najprostszym rozwiązaniem wydaje się zwiększenie liczby mierników prędkości z 300 do, powiedzmy, 3000. Niestety, gęstsza sieć nie gwarantuje obfitszego połowu, bo "ryba" też się uczy i potrafi unikać wpadki. Chyba że pokrycie kraju lasem masztów fotoradarowych łączyłoby się z jednoczesną rezygnacją z obowiązkowego ustawiania tablic, ostrzegających, że zbliżamy się do miejsca kontroli prędkości...
Można rozbudować flotę radiowozów z wideorejestratorami. Jednak, z powodu kosztów utrzymania takich pojazdów (serwis, paliwo, amortyzacja. pensje obsługi itp.) i wobec faktu, że człowiek (przyłapany na przewinieniu kierowca) z człowiekiem (inspektor ITD, policjant) często potrafi się jakoś dogadać, byłoby to rozwiązanie słabo rentowne.
Nasuwa się jeszcze trzeci pomysł - oddanie całego fotoradarowego interesu samorządom, w ramach decentralizacji i realizacji idei taniego państwa, z jasnym podziałem zysków. Na przykład: fifty-fifty, czyli pół na pół. Jesteśmy pewni, że odpowiednio zmotywowani finansowo strażnicy miejscy i gminni z prawdziwym entuzjazmem przystąpią do wykonywania tego zadania, wykorzystując swoje dotychczasowe, bogate osiągnięcia w łapaniu jeżdżących z nadmierną prędkością kierowców. Kasa popłynie, aż miło...
Przekonując, że im więcej fotoradarów, tym bezpieczniej na drogach, władza powołuje się na doświadczenia państw zachodnioeuropejskich. Czy my jednak zawsze musimy ślepo naśladować innych? Czy nie stać nas na własne, oryginalne rozwiązania? Można na przykład wykorzystać zamiłowanie rodaków do hazardu, coś w rodzaju Motototka.
Każdy chętny wpłacałby na początku roku do specjalnej puli określoną kwotę pieniędzy, jednocześnie zgłaszając swój samochód: numer rejestracyjny, przebieg... Jeżeli w ciągu następnych 12 miesięcy uczestnik zabawy, którą moglibyśmy nazwać np. "Ruletką Rostowskiego", zostałby przyłapany na jakimkolwiek wykroczeniu drogowym - cała kasa przepadałaby na rzecz państwowego organizatora Motototka. Jeżeli zachowałby czyste konto - odzyskałby pieniądze wraz z nadwyżką, proporcjonalną do liczby przejechanych kilometrów. W skrajnych przypadkach mogłaby to być nawet wielokrotność zainwestowanej kwoty. Wpłaciłeś 10 000 zł, przejechałeś bez mandatu w ciągu roku 20 tys. km - zarobiłeś na czysto 20 000 zł... Gra jest chyba warta świeczki i lżejszej nogi na pedale gazu.
Jasne, to tylko zarys pewnej koncepcji, wymagałby on dopracowania, ale najważniejsze, że wychodzimy poza sztampowe myślenie, nakazujące mnożenie kijów i kompletne lekceważenie zalet marchewki.