Wypadek ministra Macierewicza wskutek... nieporozumienia

​Dziewięć miesięcy to czas wystarczający, by stworzyć i wydać na świat nowego człowieka, ale jak się okazuje zbyt krótki, aby wyjaśnić przyczyny wypadku drogowego. 25 września upłynęło dokładnie 9 miesięcy od głośnego karambolu z udziałem dwóch samochodów z kolumny wiozącej ministra obrony narodowej Antoniego Macierewicza.

Prowadzone przez Prokuraturę Okręgową do Spraw Wojskowych w Poznaniu śledztwo w tej sprawie trwa. Jest ściśle tajne, jednak do mediów przeniknęły właśnie niektóre jego ustalenia. Co najmniej zastanawiające... Najpierw krótkie przypomnienie. 25 stycznia tego roku minister Macierewicz wybrał się do Torunia na wykład w uczelni o. Tadeusza Rydzyka. Spóźnił się, ale niewiele, za co publicznie pochwalił swojego kierowcę ("Oklaski dla pana Kazimierza i całej ochrony, która tak wspaniale jechała").

Dziennikarze wyliczyli, że liczącą 257 kilometrów trasę z Warszawy pokonał w 1'45", czyli o godzinę krócej, niż można by to uczynić, jadąc zgodnie z przepisami. Z powrotem też bardzo się spieszył, ponieważ chciał zdążyć do Warszawy na galę, podczas której Jarosław Kaczyński miał otrzymać tytuł Człowieka Wolności, przyznany mu przez jeden z prawicowych tygodników.

Reklama

Niestety, w Lubiczu Dolnym koło Torunia doszło do kraksy, w której trzy osoby odniosły obrażenia, a uszkodzonych zostało siedem samochodów osobowych i laweta. Minister Macierewicz nie dał jednak za wygraną, szybko przesiadł się do innego auta i popędził do stolicy. I tu dochodzimy do ustaleń, poczynionych przez specjalistów z Instytutu Badań i Ekspertyz Kryminalistycznych...

Wynika z nich, że do wypadku doszło poniekąd wskutek... nieporozumienia. Otóż w Lubiczu pierwszy z pojazdów kolumny Żandarmerii Wojskowej zjechał na autostradę A1. Limuzyna ministra, zamiast za nim skręcić, pojechała prosto drogą krajową nr 10. Kierowca trzeciego i zarazem ostatniego wozu, bmw X5, prawdopodobnie nie bardzo wiedział, co w tej sytuacji uczynić. Ostatecznie, zapewne słusznie, postanowił pognać za swoim najważniejszym z szefów.

W tym miejscu rodzi się pytanie: dlaczego kierowcy wcześniej nie uzgodnili, którą trasą pojadą? Dlaczego prowadzący pierwszy z samochodów nie uprzedził przez radio kolegów, że za chwilę będą skręcać? Piłkarze taką sytuację nazywają "brakiem komunikacji na boisku". O ile jednak w sporcie podobny błąd można zrozumieć, to w armii jest on niedopuszczalny. Czy wojsko, które nie umie zgrać przejazdu trzech aut, potrafiłoby skoordynować ruchy batalionu czołgów, nie mówiąc o działaniach całej dywizji pancernej?

Kierujący limuzyną ministra słynny "pan Kazimierz" na widok stojących grzecznie przed światłami cywilnych aut zaczął gwałtownie hamować. Wtedy w jego kufer uderzyło jadące z tyłu X5. Doszło do kolejnych zderzeń.

 I tu mamy następną wątpliwość. Ponoć zdaniem biegłych bmw, wpadając na skrzyżowanie, pędziło 80-150 kilometrów na godzinę. No to bardziej 80 czy raczej 150? Przecież to ogromna różnica! Z informacji przekazywanych tuż po wypadku wynikało, że w miejscu, w którym do niego doszło, obowiązywało ograniczenie prędkości do 70 km/godz. Uściślenie, czy ów limit został przekroczony o 10 czy o 80 km/godz. ma chyba zasadnicze znaczenie, nawet w przypadku pojazdów uprzywilejowanych. Tak dramatyczna rozbieżność ocen po raz kolejny każe rozważyć postulat, by w użytkowanych przez rządzących samochodach instalować "czarne skrzynki", rejestrujące wszelkie parametry ich przejazdu.

Po kraksie Antoniego Macierewicza pod Toruniem kabareciarze żartowali, że "warunki na drodze nie dostosowały się do prędkości jego pojazdu". Wygląda jednak na to, że jedynym winnym wypadku zostanie uznany kierowca bmw X5. Trzeba mu tylko szczerze współczuć...

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy