W Polsce da się zarejestrować słonia zamiast auta
Oczywiście można, tym bardziej, że żaden urzędnik z żadnego wydziału komunikacji nie wyjdzie zza biurka, żeby sprawdzić, co tak naprawdę rejestruje.
Nie ma takiego obowiązku, bo urzędnika interesują tylko i wyłącznie dokumenty, a nie tzw. stan faktyczny.
Jakiś czas temu rozmawiałem z nadkomisarzem Ireneuszem Ambroziakiem, naczelnikiem wydziału do walki z przestępczością samochodową warszawskiej policji, który powiedział coś, co bardzo mnie zaintrygowało: "W Polsce nie rejestruje się samochodów, u nas rejestruje się wyłącznie dokumenty". Rozmowa toczyła się przy okazji kolejnego przypadku, gdy ktoś kupił samochód, który wiele razy zmieniał już właściciela, wiele razy był rejestrowany w wydziałach komunikacji w całym kraju, za każdym razem sprzedający posługiwał się legalnymi dokumentami, a samochód i tak w końcu okazywał się kradziony lub zupełnie inny niż sugerowały to dokumenty.
Pamiętam sprawę Volkswagena Passata, sprawdzonego przed zakupem na policji dla upewnienia się, że nie jest kradziony. Był rzekomo "czysty", został zarejestrowany, a po dwóch latach użytkowania przez nowych właścicieli nagle trafił do bazy samochodów utraconych Schengen, bo podobno został dawno temu skradziony w Belgii.
Sprawa z zupełnie innej bajki: pewna kobieta wyleasingowała Citroena Jumpy i po trzech latach, podczas pierwszego przeglądu rejestracyjnego, okazało się, że bus został zarejestrowany jako 9-osobowy, a miał miejsc tylko 8. Czyli co? Odkręcanie papierów, dość skomplikowane i czasochłonne, zwłaszcza w przypadku leasingu. Pani w rozmowie ze mną przyznała, że jest przeszczęśliwa, że nie zarejestrowano jej omyłkowo czołgu.
Inny diler sprzedał dwa Citroeny C3: jednego z silnikiem 1.4, a drugiego 1.6. Wydał na odwrót: pani, która chciała jeździć "cytryną" z mniejszym silnikiem dostała 1.6 (mając w dokumentach 1.4) a druga na odwrót - kupiła samochód 1.6 i tak figurowało w dokumentach, a tak naprawdę silnik jej auta miał pojemność 1.4. Samochody zarejestrowane, ubezpieczone, jeden z nich skredytowany, a nikt nie zajrzał im pod maskę. Sprawa wyszła na jaw, kiedy po trzech latach uczynił to diagnosta.
Samochodów z pomylonym rocznikiem (kiedy w legalnie wydanym dowodzie rejestracyjnym rok produkcji był inny niż w rzeczywistości) było tak dużo, że nie ma co wspominać. Podobnie jak sytuacji, kiedy niektóre z wybitych numerów VIN nie zgadzały się z pozostałymi i tymi w dokumentach a mimo to tak oznaczone pojazdy były rejestrowane i przez wiele lat przechodziły kolejne przeglądy.
Ponieważ częścią tych spraw zajmowałem się osobiście, pytałem, jak to możliwe. Odpowiedź urzędników była zdumiewająca: "My pracujemy wyłącznie na dokumentach". Czyli na biurko urzędnika wydziału komunikacji trafia plik dokumentów i on na tej podstawie rejestruje samochód. Co faktycznie stoi na parkingu - to go już zupełnie nie interesuje. Może to być czołg? Może. Jak również słoń, byle papiery się zgadzały i było tam napisane, że jest to np. fiat 126 p.
Powtórzę - urzędnicy pracują na dokumentach, więc błąd popełniony podczas pierwszej rejestracji jest powielany przy każdej kolejnej. Zobaczmy teraz, co się dzieje, gdy wyjątkowo wnikliwy urzędnik odkrywa, że coś jest nie tak.
Rejestracja samochodu to decyzja administracyjna starosty. Jeśli pojazd został zarejestrowany wadliwie, trzeba tę decyzję uchylić. Żeby to zrobić, potrzebne jest postępowanie samorządowego kolegium odwoławczego, niewykluczone, że potem wojewódzkiego sądu administracyjnego, być może też, w kolejnej instancji - NSA. To wszystko trwa, wymaga strasznie dużo zachodu i "papierologii". A jeśli po drodze pojazd miał np. pięciu właścicieli i każda rejestracja była obarczona tym błędem? Wówczas stopień skomplikowania rośnie w postępie geometrycznym. "To może - myśli sobie urzędnik - machnąć ręką, nie wychylać się i zostawić tak, jak jest?". I błąd zostaje powielony po raz kolejny...
Co ciekawe, mimo że miliony samochodów w Polsce to miny prawne, nasze tzw. organy rejestrujące nie mają obowiązku sprawdzania aut w bazie pojazdów skradzionych Schengen 2 (wiem o trzech wydziałach komunikacji, które mimo braku regulacji prawnej jednak to robią). Powtórzę wielkimi literami: W POLSCE URZĘDNICY NIE MAJĄ OBOWIĄZKU SPRAWDZIĆ, CZY REJESTROWANY SAMOCHÓD WIDNIEJE W BAZIE SAMOCHODÓW UTRACONYCH!. "Urzędy organów rejestrujących nie podejmują czynności wykrywczych i dochodzeniowo - śledczych w zakresie ujawnienia kradzieży pojazdów. To kupujący winien dołożyć należytej staranności, wszystko obejrzeć i sprawdzić (także w bazie pojazdów kradzionych)." To mój ulubiony cytat jednego z urzędów w takiej sprawie. Pytanie: czy wyjście zza biurka i sprawdzenie, co się rejestruje, można nazwać czynnością wykrywczo - dochodzeniową?
Oczywiście urzędnik starostwa ma człowieka, który zapewnia mu kontakt z rzeczywistością i powinien sprawdzić zgodność dokumentów ze stanem faktycznym. To uprawniony diagnosta samochodowy. Dlaczego w takim razie tak często dochodzi do pomyłek? Czy dlatego, że diagności nie są dość wnikliwi? Bo komuś "udało się załatwić" przegląd? Załatwić... Chyba nie trzeba tłumaczyć, o co chodzi...
Na koniec słowo w obronie wspomnianych urzędników. Z jakiegoś powodu nałożono na nich nie tylko obowiązek rejestrowania samochodów, ale również rozstrzygania spraw dotyczących formalności celnych i skarbowych. Mamy w kraju milion urzędników skarbówki i milion celników, ale to, czy odpowiednie cło i podatek za sprowadzony pojazd zostały zapłacone i tak skontrolować musi biedny urzędnik rejestrujący samochód. Biedny, bo prawo celne i podatkowe do prostych nie należy i nierzadko trzeba dokonywać interpretacji podatkowych, z którymi nie radzą sobie nawet wyspecjalizowani prawnicy (np. tzw. sprawa VAT 25 dla samochodów spoza UE).
Tomasz Bodył
Autor jest dziennikarzem TVN Turbo