Kolejki na stacjach kontroli. O co chodzi?

Ostatnio kierowcy coraz częściej skarżą się na długie kolejki przed Stacjami Kontroli Pojazdów. Powodem nie są jednak zmiany w sposobie przeprowadzania okresowych badań technicznych, ale strach diagnostów przed "narażeniem się" inspektorom Transportowego Dozoru Technicznego.

Przypominamy, że w listopadzie ubiegłego roku zmieniły się przepisy dotyczące okresowych badań technicznych. Od tej pory za przegląd zapłacić musimy "z góry", niezależnie od jego wyniku. Kierowcy odczuli jednak również inną z wprowadzonych zmian - połączenie stacji kontroli pojazdów z Centralną Ewidencją Pojazdów i Kierowców.

"Formalna" część przeglądu wymaga od diagnosty pobrania z Centralnej Bazy Pojazdów danych konkretnego auta. Jak informuje "Rzeczpospolita" - wraz z ich importem - służący temu program rozpoczyna mierzenie czasu, jaki zajmuje przeprowadzenie przez diagnostę kontroli. Licznik przestaje "tykać" dopiero w momencie wpisu o zaliczeniu przeglądu lub przesłania do CEP listy usterek skutkujących wynikiem negatywnym.

Reklama

Diagności - zdając sobie sprawę z nowego sposobu "inwigilacji" - starają się więc maksymalnie wydłużyć czas pojedynczego badania, by nie narażać się na stresujące kontrole. Sytuację zaognia fakt, że - w wyniku dostosowywania polskiego prawa do przepisów unijnych - kontrolę nad stacjami kontroli pojazdów przejąć ma wkrótce Transportowy Urząd Techniczny, którego kontrolerzy słyną ze swojej "nadgorliwości".

Chociaż diagności oficjalnie zaprzeczają, by sztucznie wydłużali czas badania, rzeczywistość nie pozostawia złudzeń. Wielu kierowców zaobserwowało, że sama kontrola stanu technicznego rzadko kiedy zajmuje dłużej niż 15 minut. Przez kolejny kwadrans auto musi jednak "nabrać mocy urzędowej" na stanowisku diagnostycznym...

Diagnostom trudno się dziwić, że nie chcą narażać się na przykre kontrole i podejrzenia. W rzeczywistości wiele usterek "istotnych", które wykluczają możliwość zaliczenia przeglądu, wykryć można już na pierwszy rzut oka (np. wycieki, nieprawidłowo zamocowany akumulator, zużyte hamulce, uszkodzenia reflektorów itd.). Wprowadzona w listopadzie ubiegłego roku zmiana przepisów sprawiła jednak, że nawet po wykryciu kilku tego typu braków, diagnosta i tak dokonuje "pełnego" sprawdzenia auta. Nie można bowiem zapominać, że "klient" z góry płaci za nie blisko 100 zł!

Efektem są właśnie wydłużające się kolejki i frustracja kierowców, dla których tak błaha czynność, jak zrobienie przeglądu technicznego coraz częściej oznacza konieczność "urywania" się z pracy a nawet... marnowania dnia urlopu.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama