Fotoradar i strażnicy miejscy. Wkrótce wyrok!
Kar 1-2 lat więzienia w zawieszeniu i po 2 tys. zł grzywny zażądał w środę prokurator w procesie jedenastu białostockich strażników miejskich, oskarżonych o niedopełnienie obowiązków i poświadczenie nieprawdy przy używaniu fotoradaru. Wyrok za tydzień.
Chodzi o zarzuty wystawiania mandatów na inne osoby, niż rzeczywiście kierujące pojazdami. Oskarżeni nie przyznają się do zarzutów, chcą uniewinnienia.
W środę przed Sądem Rejonowym w Białymstoku strony wygłosiły mowy końcowe. W ocenie prokuratury oskarżeni strażnicy miejscy w osiemnastu przypadkach niezgodnie z prawem prowadzili postępowania o wykroczenia, dotyczące przekroczenia przez kierowców dopuszczalnej prędkości; chodziło o szybkie zamknięcie tych spraw, a nie "rzetelne i zgodne z prawem ustalenie rzeczywistego sprawcy przekroczenia prędkości".
"Cele stawiane organom władzy publicznej mogą realizować tylko osoby posiadające najwyższe kompetencje zawodowe do wykonywania danego zawodu i to w granicach określonych prawem" - mówiła prok. Marta Olszewska z Prokuratury Okręgowej w Białymstoku.
Dlatego prokuratura chce uznania oskarżonych za winnych i kar 1-2 lat więzienia w zawieszeniu na 3-4 lata oraz po 2 tys. zł grzywny.
Sami oskarżeni chcą uniewinnienia. Ich obrońcy argumentowali m.in., że strażnicy nie mieli właściwego przeszkolenia, jak należy przeprowadzać takie postępowanie, zwracali uwagę, iż osoby przyjmujące mandaty same zaświadczały, iż to one są sprawcami wykroczeń drogowych, umniejszali też wagę samych zarzutów postawionych strażnikom.
Obrońca kilku z nich mec. Jan Oksentowicz mówił, że prokuratura - występując o tak surowe kary dla strażników - chce, by po skazaniu stracili oni pracę i zostali "bankrutami cywilnymi". "Całość tego postępowania (...) nie daje podstaw do skazania" - powiedział adwokat.
W jego ocenie "jest cienka granica pomiędzy przewinieniem dyscyplinarnym, odpowiedzialnością służbową a postępowaniem karnym". "I to na sądzie leży obowiązek znalezienia tej granicy" - powiedział mec. Oksentowicz. Zdaniem obrońcy, jeśli wyrok skazujący, w wymiarze takim, jak chce prokuratura "pójdzie w świat", to "strażnicy w innych miastach w ogóle nie będą karać", w obawie przed odpowiedzialnością karną.
Proces dotyczy przypadków, gdy mimo ustalenia sprawcy wykroczenia, funkcjonariusz straży miejskiej odstępował od jego ukarania i poświadczał w dokumentacji, że rzeczywistym sprawcą była inna osoba. W ocenie prokuratury chodziło głównie o to, że punkty karne obciążały wtedy konto nie sprawcy wykroczenia drogowego, ale innej osoby.
Jak ustaliła Prokuratura Okręgowa w Białymstoku, takie przypadki miały miejsce w latach 2006-2008. W ocenie śledczych było to działanie na szkodę interesu publicznego i osób, które nie popełniły wykroczenia oraz w celu osiągnięcia korzyści osobistej przez sprawców wykroczeń (ci nie płacili bowiem mandatów i nie były im naliczane punkty karne).
Śledztwo w tej sprawie zaczęło się od zawiadomienia Komendy Wojewódzkiej Policji w Białymstoku, po kontroli w Straży Miejskiej w ramach nadzoru nad jej działalnością. Trwało dwa lata, badanych było kilkadziesiąt przypadków. Po analizie materiału zebranego w sprawie, osiemnaście zdarzeń uznano za "wątpliwe" i w tych przypadkach postawiono strażnikom zarzuty. Ich proces toczy się od września 2012 roku.
Proces przed Sądem Rejonowym w Białymstoku trwał dwa lata. Sąd zapowiedział, że rozważa zmianę kwalifikacji prawnej czynów na taką, że nie byłyby to zarzuty działania w celu osiągnięcia korzyści majątkowej lub osobistej. To kwalifikacja łagodniejsza dla oskarżonych.