24h Le Mans to coś więcej niż wyścig. Trzeba to poczuć, usłyszeć i zobaczyć
24-godzinny wyścig Le Mans to bez wątpienia jedno z największych wydarzeń motosportowych na świecie. Wielkie święto motoryzacji corocznie przyciąga setki tysięcy ludzi, którzy podziwiają zmagania swoich ulubionych zespołów na słynnym francuskim torze la Sarthe. O tym, jak w praktyce wygląda ta wyjątkowa impreza mogliśmy się przekonać osobiście. Co nami wstrząsnęło? Na co zwróciliśmy uwagę? Czego nigdy nie zapomnimy? Sprawdźcie poniżej.
Wyścig 24h Le Mans obchodził w tym roku swój jubileusz. Od organizacji pierwszego długodystansowego zmagania na słynnym francuskim torze la Sarthe minęło bowiem niemal równe 100 lat. Nie dziwi zatem, że tegoroczna impreza przyciągnęła prawdziwie rekordową liczbę kibiców. W rzeczywistości bilety na wydarzenie wyprzedały się w superszybkim tempie, a zarezerwowanie noclegu w okolicach miasteczka Le Mans graniczyło z cudem już w listopadzie ubiegłego roku.
Chociaż do urokliwej miejscowości Le Mans dotarliśmy na dzień przed rozpoczęciem wyścigu, narastającą atmosferę wydarzenia można było wyczuć już w momencie opuszczenia pociągu. Dworzec miasteczka był oklejony zdjęciami uwieczniającymi historyczne momenty ze słynnego wyścigu, a na centralnym placu przed wejściem rozmieszczono słupki reklamowe przypominające, że oto w tym roku obchodzi on swoje 100-letnie urodziny. Także samo miasteczko było odpowiednio przystrojone. Na niektórych rondach powiewały flagi w szachownicę, gdzieniegdzie można było spostrzec plakaty tegorocznego Le Mans, a w oknach mieszkańców nierzadko wisiały narzuty z logo ulubionego producenta lub zespołu wyścigowego.
Z każdym pokonanym kilometrem w kierunku toru la Sarthe naszym oczom ukazywało się więcej ludzi i samochodów. Samochodów nie byle jakich. Miejscami zaczęły pojawiać Porsche i Ferrari, gdzieś obok przemknął Aston Martin. Nie brakowało także Chevroletów Corvette, które dawały o sobie znać donośnym rykiem. Niektórzy kibice, którzy właśnie zjeżdżali na wydarzenie bez wątpienia mieli się czym pochwalić.
W pewnym momencie okoliczne domy zastąpiły place pełne namiotów i kamperów. Niemal wszędzie grała muzyka, płonęły grille, słychać było okrzyki radości. Nasze oczy zaatakował prawdziwy koncert kolorowych świateł, pokaz sztucznych ogni i laserów nakierowanych na niebo. Cała atmosfera przypominała gigantyczny festiwal muzyczny, a przecież nawet jeszcze nie zawitaliśmy na torze. Podekscytowani tym, co widzieliśmy dotychczas udaliśmy się na odpoczynek, by z niecierpliwością wyczekiwać kolejnego dnia.
To, co ujrzeliśmy nazajutrz przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Po przejściu szeroko zakrojonej kontroli na jednym z wejść prowadzących na tor, naszym oczom odsłonił się widok całej masy sklepów, namiotów wystawowych i knajpek oferujących jedzenie. W każdym miejscu roiło się od stoisk oferujących niezliczone ilości gadżetów powiązanych z zarówno samym wyścigiem jak i samą motoryzacją. Ich oferta zaczynała się od breloczków, magnesów, kubeczków, przez koszulki, czapeczki, aż po pieczołowicie oddane modeliki startujących w Le Mans pojazdów. Ba - były nawet kombinezony wyścigowe, w tym historyczne repliki odzieży używanej przez byłych mistrzów. Ceny produktów wahały się od kilku, aż po tysiące euro, a mimo to ludzi chętnych na ich zakup nie brakowało. Do oficjalnych butików oferujących oficjalne gadżety z okazji 100-lecia Le Mans ustawiały się niemałe kolejki.
Podobnie zresztą jak do wspomnianych lokali gastronomicznych. Te oferowały pełen przekrój kuchni - od lokalnej, francuskiej, aż po amerykańską, azjatycką, a nawet znaleźliśmy restaurację oferującą dania "Fusion". Także i tu ceny wahały się od stosunkowo przystępnych, po zawrotnie drogie. Przykładowo za lokalny francuski przysmak - kiełbaskę Andouillette - trzeba było zapłacić ok. 8 euro. Dobrze wysmażony stek? Tu już cena potrafiła przekroczyć nawet 20 euro. Pomimo takich rozbieżności, chętnych ludzi nie brakowało.
Spore wrażenie zrobiła na nas także wszechobecna ochrona obiektu oraz służby, które były gotowe świadczyć pomoc i wsparcie. W strategicznych miejscach były rozlokowane namioty medyczne i karetki pogotowia, które raz po raz przejeżdżały pomiędzy publicznością na sygnale. Cóż. Gigantyczne tłumy i stosunkowa duchota panująca na dworze, nie sprzyjały osobom z nadciśnieniem.
Również wspomniane już bramy wjazdowe na tor były skrupulatnie strzeżone, a każdy bilet dokładnie sprawdzany. Ochrona nierzadko przeszukiwała plecaki oraz torby wchodzących osób. Nic w tym dziwnego - zainteresowanie tegoroczną edycją wyścigu było ogromne, o czym prywatnie przekonaliśmy się wiele miesięcy temu, próbując znaleźć miejsce na nocleg. Dosyć powiedzieć, że już w listopadzie 2022 roku większość okolicznych hoteli była porezerwowana. Ceny wolnych pokoi dochodziły natomiast do kwot przekraczających minimalne polskie zarobki.
Bilety wyprzedały się w natychmiastowym tempie - zarówno te podstawowe oferujące miejsca stojące na jednym z charakterystycznym zakrętów (ich cena wahała się od 40 do 90 euro za osobę), jak i te oferujące bardziej rozbudowane opcje, uwzględniające miejsca siedzące na trybunach (tu ceny zaczynały się od 180 do nawet 800 euro), czy loże VIP z widokiem panoramicznym na prostą start-meta (nawet 3500 euro).
Nie przeszkadzało to jednak, by pula wejściówek rozeszła się w rekordowo-szybkim tempie. Według wstępnych szacunków na tegoroczny 24-godzinny wyścig Le Mans przybyło nawet 300 tys. ludzi w różnym przedziale wiekowym - począwszy od seniorów, aż po najmłodsze dzieci. Nie brakowało także całych rodzin, które wspólnie oglądały wyścig na telebimach rozlokowanych na jednym z kilku placów określanych mianem "family zone".
Najpiękniejsze jednak było to, że cały ten tłum bawił się jednakowo, niezależnie od różnic wieku, czy posiadanego majątku. Ludzie wymieniali się uwagami na temat wyścigu, wspólnie śpiewali, opowiadali skąd pochodzą oraz ile zajęła im podróż. Podczas stania w jednej z kolejek podsłuchaliśmy dialog pomiędzy starszym Niemcem, a Australijczykiem w typowym kowbojskim kapeluszu. Z opowieści tego drugiego można było wywnioskować, że przyleciał do Francji już tydzień temu, a do samego wyścigu przygotowywał się od ponad roku. Kibicował ekipie Cadillaca!
Inną sytuacją, która wywołała w nas nie lada wrażenie był moment, gdy zamożni klienci Ferrari przesiadujący w jednej z luksusowych VIP-owskich loży, śpiewali włoski hymn, przekrzykując się na przemian z kibicami oglądającymi wyścig z prawdopodobnie najtańszych miejsc nieopodal. Jedni i drudzy wymieniali się życzliwymi pozdrowieniami i wspólnie celebrowali to wielkie wydarzenie.
Radość kibiców wydawała się wręcz nieokiełznana, zwłaszcza gdy niedługo przed oficjalnym startem wyścigu, niektórzy z nich mieli szansę wejść na tradycyjny spacer po prostej start-meta. Tzw. "gridwalk" to właściwie jedyna okazja, gdzie można popodziwiać wyczynowe maszyny z bliska, a przy dużym szczęściu, spotkać nawet któregoś z kierowców. To także ostatnia chwila "spokoju" przed ceremonią otwarcia - ceremonią, która swoim rozmachem niejednego może doprowadzić do dreszczy i gęsiej skórki.
W jej trakcie wszystkie samochody są ustawione w rzędzie, a kierowcy i mechanicy "pozują" obok. Następnie nadchodzi pora oficjalnego przekazania francuskiej flagi, która w tegorocznej edycji Le Mans została dostarczona na tor przez żołnierzy zjeżdżających na linach z wojskowych śmigłowców (tak!). Trafiła ona w dłonie amerykańskiego koszykarza Lebrona Jamesa, który dał sygnał do oficjalnego rozpoczęcia wydarzenia.
Podczas całej ceremonii słychać było radosne okrzyki i oklaski zebranych kibiców. Wszechobecny gwar przerwał na krótko francuski hymn, który w pewnym momencie rozległ się z okolicznych głośników. Na sam koniec nad prostą start-meta przeleciały wojskowe myśliwce pozostawiając na niebie smugę w barwach francuskiej flagi, a pojazdy odpaliły absurdalnie głośne i jednocześnie pięknie brzmiące silniki. Dźwięk ten na nowo rozbudził entuzjazm wśród widowni.
Gdy pojazdy wyjechały na okrążenie wyjazdowe i minęły słynną szykanę Dunlopa pojawił się krótki moment na wymianę spostrzeżeń z okolicznymi obserwatorami. Wśród tłumu udało nam się usłyszeć dwóch Polaków, którzy tłumaczyli sobie pokrótce zasady rządzące serią World Endurance. Próbę dotarcia do rodaków przerwał jednak donośny okrzyk komentatora - oto samochody zbliżały się do sygnalizacji świetlnej, co oznaczało, że już wkrótce z pełną prędkością rozpocznie się wyścig.
Od tej chwili nad całym torem unosił się właściwie już tylko jeden dźwięk - odgłos wchodzących na najwyższe obroty silników. Ryk rozgrzanych do czerwoności jednostek był jedynie miejscami zagłuszany wiwatami ludzi entuzjastycznie reagujących na zmieniającą się sytuację na torze. Każde udane wyprzedzanie, każdy błąd kierowców, czy pojawienie się żółtej flagi zwiastującej kolizję na torze, były okraszone odpowiednią reakcją ponad 300 tys. publiczności. Jeśli sądzicie, że ciężko przebić emocje towarzyszące meczom piłki nożnej na największych światowych stadionach - cóż... naszym zdaniem tu było głośniej.
W pewnym momencie nad jednym z fragmentów liczącego ponad 13 kilometrów toru pojawiły się ciemne chmury i zaczął padać deszcz. Pozostała część obiektu wciąż była jednak sucha. Zawodnicy jadący na gładkich oponach - tzw. slickach - raz po raz tracili przyczepność i musieli ratować się z opresji. Niektórym się to nie udawało, inni niestety kończyli swoje zmagania widowiskowym poślizgiem i kraksą. Wtedy także publiczność odpowiednio reagowała - raz brawami, gdy któryś z zawodników bezpiecznie uniknął wypadku, innym razem smutnym westchnieniem, gdy manewr się nie udał.
Emocje te utrzymywały się do późnych godzin nocnych i jak się okazało - nie dotyczyły wyłącznie głównych trybun. Po zapadnięciu zmroku udaliśmy się bowiem na oddalony o kilka kilometrów zakręt Indianapolis, by obejrzeć zmagania z nieco innej perspektywy. Także tam nie brakowało kibiców, którzy z determinacją koczowali przy barierkach zabezpieczających. Niektórzy mieli ze sobą rozkładane krzesełka, inni wciąż byli poubierani w płaszcze przeciwdeszczowe na wypadek kolejnych opadów.
Chociaż powoli na zegarkach dochodziła północ, nie było widać, by ktokolwiek szykował się do snu. Podczas przechadzki pomiędzy kibicami zapytaliśmy przypadkową osobę, jak sobie radzi ze zmęczeniem. Odpowiedź była prosta - "kawa i podmianki". Czym były wspomniane "podmianki"? Cóż - okazało się, że niektórzy kibice - podobnie jak startujący w zawodach kierowcy - wymieniają się w namiotach co kilka godzin, by odespać ewentualne zmęczenie. Zawsze jednak w taki sposób, by przynajmniej jedna osoba pozostała "na posterunku". Większość z nas nie zmruży oczu przez całą dobę - usłyszeliśmy zza pleców. To się właśnie nazywa prawdziwe poświęcenie dla motorsportu.
Pisząc o poświęceniu kibiców, totalnym nietaktem byłoby nie wspomnieć o poświęceniu samych kierowców i mechaników. To właśnie dla nich 24-godzinny Le Mans jest prawdziwym sprawdzianem silnej woli. Od każdej osoby zaangażowanej w ostateczny wynik wyścigu wymaga się trzeźwości umysłu, ciągłej sprawności fizycznej i gigantycznego wręcz skupienia. Mogliśmy się o tym przekonać osobiście podczas dwóch krótkich wizyt w alei serwisowej. Nie ukrywamy - była to niepowtarzalna okazja, by podpatrzeć jak wygląda praca zespołów wyścigowych "od kuchni".
To co nas najbardziej zaskoczyło to fakt, że mechanicy i inżynierowie są niemal cały czas gotowi do działania. Niektórzy z nich dyskutują o strategii wyścigowej, inni śledzą telemetrię, jeszcze kolejni przygotowują zapasowe części i "na sucho" trenują ich montaż. Członkowie ekip, którzy w danym momencie mają trochę wolnego czasu, nie rozchodzą się szukając chwili wytchnienia. Większość z nich siedzi na krzesłach i z uwagą śledzi wynik wyścigu. Niektórzy - skrajnie zmęczeni - odsypiają leżąc na ziemi, stale będąc jednak gotowym do pobudki i szybkiego działania.
Działania, które nierzadko wymaga od nich niemal chirurgicznej precyzji. Jeśli kiedykolwiek w telewizji widzieliście, jak wygląda tzw. pitstop samochodu wyścigowego - uprzedzamy - w rzeczywistości wygląda to jeszcze bardziej zdumiewająco. Jak na wystrzał z pistoletu cała ekipa ustawia się przed aleją serwisową, gotowa na przyjazd samochodu. Każdy członek zespołu dokładnie wie, co ma robić - nie ma pytań, nie ma rozmów - wszystko tu pracuje niczym idealnie naoliwiona maszyna. Jedna osoba rzuca się na maskę auta, by zetrzeć z niej wszelkie zabrudzenia, inna podbiega z ogromnym wężem, by uzupełnić paliwo, kolejni mechanicy zwinnie i szybko wymieniają koła. Dosłownie kilkadziesiąt sekund później jest już po wszystkim, a kierowca otrzymuje znak do wyjazdu i może ruszyć na dalsze zmagania. Coś pięknego!
Na sam koniec nie mogliśmy nie wspomnieć o chyba największej niespodziance tegorocznego wyścigu 24h Le Mans. Oto bowiem po raz w 100-letniej historii na podium stanął polski zespół i aż dwóch polskich kierowców. Startująca w kategorii LMP2 ekipa Inter Europol, dojechała na pierwszym miejscu. Tuż za nią uplasował się belgijski zespół WRT, którego jednym z kierowców był sam Robert Kubica.
Moment, gdy zawodnicy wjechali na metę, a tłumy kibiców wybiegły do alei serwisowej, by ich powitać, to jedna z tych chwil, które zapamiętamy na całe życie. Podobnie zresztą jak samą ceremonię rozdania nagród okraszoną emocjonalnym komentarzem, któremu raz po raz towarzyszyły okrzyki radości i niemal niekończące się brawa. W tej jednej chwili wszyscy zapomnieli o nieprzespanej nocy, zmęczeniu, czy nawet strasznym gorącu spowodowanym nagłym wyjściem słońca zza chmur, a odśpiewanie z wieloma - jak się okazało - kibicami polskiego hymnu wywołało niemałe wzruszenie także na twarzach samych kierowców.
Jednego jesteśmy pewni. Jeśli tylko nadarzy się ku temu okazja - za rok ponownie zawitamy na ulicach francuskiego, stosunkowo niewielkiego, ale i szalenie urokliwego miasteczka Le Mans. Miasteczka, które raz w roku przemienia się w najprawdziwszy raj dla fanów czterech kółek.
Zanim jednak do tego dojdzie, mamy dla was krótkie zestawienie najciekawszych liczb powiązanych z tegorocznym wyścigiem 24h Le Mans. Cóż bowiem lepiej odda rozmach tego motorsportowego święta, niż poniższa wyliczanka.
- 62 - dokładnie tyle samochodów stawiło się na tegorocznym wyścigu Le Mans. Wśród nich było aż 16 pojazdów topowej klasy Hypercar, 24 samochodów LMP2 oraz 21 maszyn LMGTE Am. W stawce pojawił się także jeden samochód eksperymentalny spod skrzydeł projektu Garage 56.
- 325 000 - dokładnie tyle wynosiła liczba widzów obecnych na torze podczas tegorocznej jubileuszowej edycji wyścigu. Jest to tym samym dotychczasowy rekord widowni oglądającej 24-godzinne zmagania.
- 2500 - dokładnie tyle opon przygotował na tegoroczny wyścig amerykański producent Goodyear. Słynna firma była dostawcą ogumienia dla większości startujących załóg, w tym całej klasy LMP2
- 13,63 - dokładnie tyle kilometrów mierzy legendarny francuski tor la Sarthe, na którym rozgrywany jest wyścig 24h Le Mans. Obiekt ten w dużej części korzysta z lokalnych dróg na co dzień wykorzystywanych w publicznym ruchu.
- 22 - dokładnie tyle samochodów zostało zmuszonych do wcześniejszego zakończenia wyścigu. Dla porównania - rok temu wyścigu nie ukończyło zaledwie 8 zespołów.
- 347,8 - dokładnie tyle wynosiła najwyższa zarejestrowana prędkość podczas tegorocznego wyścigu. Osiągnął ją kierowca Ferrari 499P - Miguela Molina - na 279 okrążeniu.
- 3:26,984 - dokładnie tyle czasu zajęło najszybsze okrążenie wyścigu. Ustanowił je Antonio Fuocco w Ferrari AF Corse #50 Ferrari 499P na okrążeniu 306.