Młodzi kierowcy są niedouczeni! Zgadzasz się z tym?
Przy wprowadzaniu prawa w Polsce obowiązują dwie zasadnicze "ścieżki legislacyjne".
Na pierwszą wstępuje się pod wpływem uwarunkowań zewnętrznych, na przykład z konieczności szybkiego dostosowania polskich przepisów do dyrektyw unijnych lub wtedy, gdy zmiany mają przynieść określone skutki (czytaj: oszczędności, ewentualnie dodatkowe dochody) dla budżetu państwa. Twórcy nowych paragrafów zapewniają, że wszystko zostało dopięte na ostatni guzik, lecz potem okazuje się, że guzików brakuje, a nawet i o dziurkach zapomniano. Trzeba zatem szybko, pod naciskiem zainteresowanych sprawą środowisk i przy akompaniamencie awantur w mediach, świeżutkie przepisy nowelizować. Tak właśnie stało się ostatnio z ustawą o refundacji leków.
Ośrodki nie są przygotowane
Ze ścieżki drugiej chętnie korzystają zwolennicy tezy, że pośpiech wskazany jest wyłącznie przy łapaniu pcheł. Owszem, tu też są szumne zapowiedzi, liczne komentarze ekspertów, ale gdy zbliża się "godzina zero", prawodawca rejteruje, tłumacząc, że jest jeszcze za wcześnie na rewolucję, trzeba się do niej lepiej przygotować, jeszcze raz rzecz całą przedyskutować itp.
Z tym sposobem myślenia mamy do czynienia w przypadku zapowiadanych zmian w teoretycznej części egzaminów na prawo jazdy. Miały być trudniejsze niż dotychczas, co spowodowało pod koniec ubiegłego roku oblężenie ośrodków szkolących kandydatów na kierowców. Nowe zasady powinny obowiązywać od lutego br., jednak w ostatniej chwili ich wprowadzenie przesunięto na 19 stycznia 2013 r., uznając, że egzaminatorzy, czyli wojewódzkie ośrodki ruchu drogowego, nie są na to jeszcze dostatecznie przygotowane.
Można zapytać: i po co było robić to całe zamieszanie, straszyć ludzi? Z drugiej strony trzeba pochwalić rządzących, że w porę poszli po rozum do głowy. Dzięki temu prawdopodobnie uniknęli kolejnej, nieprzyjemnej wizerunkowo wpadki. Wyobraźmy sobie, co działoby się, gdyby kursanci po zakończeniu egzaminu w WORD-zie otrzymywali dokumenty z pieczątką: "Przyznanie prawa jazdy do decyzji ministra transportu"...
Kandydatów na kierowców można zapewne szkolić lepiej, ale to oznacza, że również dłużej i drożej
Chęć utrudnienia testów egzaminacyjnych wynika z szerszego przekonania, że świeżo upieczeni kierowcy są kiepsko przygotowani do prowadzenia pojazdów w realnych sytuacjach drogowych. Być może - ale czy można oczekiwać tu cudów? Przecież absolwent medycyny też nie jest w pełni ukształtowanym lekarzem. Zanim osiągnie zawodową samodzielność musi przejść jeszcze długą drogę. Podobnie człowiek, kończący studia prawnicze, który musi włożyć dużo pracy, by stać się sędzią, prokuratorem czy adwokatem.
Tragiczna statystyka
Owszem, kandydatów na kierowców można zapewne szkolić lepiej, ale to oznacza, że również dłużej i drożej. Niektóre postulaty krytyków są przy tym trudne do spełnienia. Prawo jazdy dostają ludzie, którzy kompletnie nie potrafią jeździć nowoczesnymi, wielopasmowymi drogami i gubią się w ruchu wielkomiejskim? Zgoda, ale co mają zrobić mieszkańcy miejscowości odległych nieraz o 100 i więcej kilometrów od najbliższej autostrady? Ci, którzy tramwaje, skomplikowane skrzyżowania i ronda turbinowe znają tylko z telewizji?
Niedouczenie młodych stażem kierowców jest problemem, ale jeszcze większym fakt, że nie zdają oni sobie sprawy ze swoich braków. Wspomniany młody lekarz, nawet ten najzdolniejszy, wie, że nie od razu zostanie dopuszczony do operacji na otwartym sercu. Młody prawnik nosi teczkę za mentorem, pod którego kierunkiem nabywa doświadczenie, i choć roznosi go ambicja, zna swoje miejsce w szyku. Człowiek, który dostaje do ręki upragnione prawo jazdy, zamiast z pokorą uznać, że tak naprawdę niewiele jeszcze umie, często uważa się za skończonego mistrza kierownicy. Ponosi go ułańska fantazja, chęć zaimponowania rówieśnikom. Niestety, bywa, że taka postawa przynosi tragiczne skutki, co uwidacznia się w statystykach wypadków drogowych.