Gwałtowne drogowe hamowanie. Dlaczego? Nie wiadomo
2012 r. ma być ostatnim rokiem intensywnego budowania dróg w Polsce.
Projektanci coraz głośniej narzekają na szybko zmniejszającą się liczbę zleceń, a wielkie firmy specjalizujące się w budownictwie drogowym podobno już przygotowują się do przeprowadzki za granicę - do Rumunii, Mołdawii, Kazachstanu...
Zgodnie z zapowiedziami, począwszy od 2013 r. czeka nas gwałtowne budowlane hamowanie. Jednocześnie trudno znaleźć wiarygodne wytłumaczenie tego spowolnienia. Czy winny jest kryzys gospodarczy i rosnąca niechęć Unii Europejskiej do współfinansowania kosztownych inwestycji infrastrukturalnych?
Zmiana priorytetów polskiego rządu, który postanowił bardziej niż dotychczas wesprzeć transport kolejowy? No bo chyba nie przekonanie, że co mieliśmy zbudować, to już zbudowaliśmy. Nie udało się przecież osiągnąć nawet celu minimum, czyli połączenia drogami szybkiego ruchu miast - organizatorów Euro 2012. Podróż z Poznania do Gdańska, czy z Wrocławia... gdziekolwiek, to wciąż jest i w najbliższym czasie będzie droga przez mękę.
Z tego punktu widzenia najrozsądniej było zlokalizować piłkarskie mistrzostwa na trasach już istniejących lub bliskich oddania do użytku odcinków autostrad. Na przykład: Poznań - Konin - Łódź - Warszawa lub: Wrocław - Chorzów - Kraków - Rzeszów, ewentualnie: Gdańsk - Toruń - Łódź - Warszawa. Rozrzucanie ich po całym kraju okazało się zbyt ryzykowne.
Nawiasem mówiąc, ciągłe podkreślanie, że wydajemy miliardy, by zapewnić wygodę uczestnikom trwającej miesiąc imprezy sportowej, jest irytujące. To tak, jakby ktoś zabierał się do kosztownej rozbudowy domu, twierdząc, że robi to tylko po to, aby mieć gdzie przenocować gości, którzy przyjadą na wesele córki. Na szczęście nowoczesne drogi, w przeciwieństwie do wielkich stadionów, przydadzą się również po mistrzostwach. Będą służyły na co dzień dziesiątkom tysięcy kierowców, nie tylko kibicom piłkarskim.
Jeżeli zatem nieustanne przypominanie o konieczności ich budowy w kontekście zbliżającego się futbolowego czempionatu ma sens, to wyłącznie ze względu na typowo polski zwyczaj mobilizowania się do nadzwyczajnego wysiłku z okazji wyjątkowo ważnych wydarzeń lub z obawy przed kompromitacją w oczach cudzoziemców.
Według danych Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad, na koniec grudnia mieliśmy w Polsce dokładnie 1064 km i 620 metrów autostrad, a kolejne 580 km było w budowie. Oznacza to, że jakieś ćwierć wieku po rozpoczęciu ustrojowej transformacji doczekamy się wreszcie spełnienia obietnic, składanych już przez pierwszy rząd III Rzeczpospolitej. Choć i tak nie całkiem, bo przecież pierwotny program zakładał zbudowanie 2500 km autostrad, a nawet i do zrealizowania okrojonych do około 2000 km planów też jeszcze trochę zabraknie.
Na przykład nic na razie nie słychać o przedłużeniu autostrady A2 z Warszawy do naszej wschodniej granicy. Podobno taka inwestycja byłaby nieopłacalna ze względu na... zbyt mały ruch na wspomnianym odcinku. Chyba każdy, kto doznał wątpliwej przyjemności podróżowania tą trasą, w towarzystwie długich konwojów rosyjskich i białoruskich ciężarówek, ma na ten temat odmienne zdanie.
Wcześniej czy później autostrad jednak się doczekamy. Gorzej z innymi drogami, również tymi ekspresowymi. Grozi nam, że jeszcze przez wiele lat będziemy psioczyć na skutki inwestycyjnego chaosu, który sprawia, że kilkukilometrowe fragmenty gładkich czteropasmówek oraz tu i ówdzie pobudowane obwodnice przeplatane są długimi odcinkami dróg wąskich, zrytych koleinami, prowadzących wprost przez zatłoczone centra miejscowości.
Przeciętny kierowca prywatnego samochodu z autostrad i szlaków tranzytowych i tak jednak korzysta rzadko, zwłaszcza przy dzisiejszych cenach paliwa. Z jego punktu widzenia najważniejszy jest stan dróg w najbliższej okolicy; tych, z których korzysta na co dzień, choćby dojeżdżając do pracy. A z tym jest wciąż fatalnie.
Jak słychać, program tzw. schetynówek, czyli budowy lub modernizacji dróg gminnych, powoli zamiera. Władze dużych aglomeracji koncentrują się z kolei na remontowaniu ulic w ścisłych, zabytkowych centrach lub budowie międzydzielnicowych przelotówek. Dziesiątki tysięcy kilometrów innych ulic z roku na rok popadają w coraz większą ruinę, przed którą nie uratuje ich prowizoryczna łatanina. I na szybką poprawę nie ma tu co liczyć, bowiem lokalne samorządy borykają się z jeszcze większymi niż budżet państwa problemami finansowymi.
Drogową zapaść pogłębia dodatkowo bałagan prawny, który powoduje, że bardzo wiele ulic jest pozbawionych zarządcy, czyli praktycznie bezpańskich (np. w Krakowie - ok. 1700!). Władze gmin nie kwapią się z ich przejmowaniem, bo oznaczałoby to konieczność wzięcia na siebie również obowiązku utrzymywania takich miejsc (remonty, odśnieżanie itp.), na co brakuje pieniędzy. Mieszkańcy od lat narzekają na dziury i błoto, urzędnicy od lat rozkładają bezradnie ręce, zasłaniając się przepisami, które nie pozwalają wydatkować publicznych pieniędzy na ulice o nieuregulowanym statusie formalnym.
I jak tu cieszyć się z oddania kawałka autostrady gdzieś na drugim krańcu Polski?