Pod prąd, czyli same frazesy

Długo jeszcze nie będzie w Polsce samochodów elektrycznych. I to wcale nie dlatego, że są za drogie.

Mitsubishi  i-MiEV, auto na prąd
Mitsubishi i-MiEV, auto na prądInformacja prasowa (moto)

W jednym z ostatnich numerów "Auto Moto" redaktor Maznas, na łamach swojego wstępniaka, dowodził absurdalności zachwytów nad rzekomym nowatorstwem idei auta elektrycznego. Fakt, żadna to innowacja. Już w 1897 roku niejaki Albert Pope był w USA gorącym propagatorem pojazdów elektrycznych, na które znalazł nawet parę tysięcy nabywców. "Auta na prąd są przyszłością, bo nie wydają z siebie hałasów i brzydkich zapachów, mają styl i w dodatku są tańsze w eksploatacji niż jakikolwiek inny rodzaj pojazdu" - głosił slogan reklamowy modelu Pope-Waverley.

Co ciekawe, targetem - jakbyśmy dzisiaj powiedzieli - dla aut elektrycznych, Pope uczynił kobiety, jako ambasadorki postępu, wielbicielki dobrego designu oraz istoty miłujące przyrodę (chociaż o ekologii w dzisiejszym tego słowa znaczeniu nikt wtedy nie wspominał). Czyli, mimo upływu ponad 100 lat, w sferze ideologii dotyczącej aut elektrycznych nic się nie zmieniło.

Dziś powtarza się te same frazesy, do postępowych kobiet marketingowcy dokooptowali jeszcze gejów (badania wykazały, że mniejszości seksualne są dwa razy bardziej zainteresowane tym rodzajem pojazdów, niż heteroseksualiści), a masy głosujące portfelami póki co i tak wybierają kopcące, spalinowe barbarzyństwo. Ale ja tu nie o tym.

Redaktor Maznas twierdzi, że największą barierą w upowszechnieniu pojazdów elektrycznych jest ich wysoka cena. Kto kupi jeździdełko wielkości wózka golfowego i o urodzie glebogryzarki, takie jak okrzyknięty sensacją i-MiEV, za przeszło 100 tys. złotych? Zgoda, absurd. Jednak w polskich realiach tych absurdów jest więcej. Najpoważniejszy z nich to fakt, że praktycznym monopolistą na naszym rynku energii elektrycznej jest Pewna Niemiecka Firma (PNF, zbieżność trzyliterowości skrótu z jej prawdziwą nazwą - zupełnie przypadkowa), która traktuje polskich klientów, jakbyśmy wciąż mieli pamiętny rok 1939, a nie 2010. Parę dni temu sam się o tym przekonałem, a mój przypadek wcale nie jest wyjątkowy. Świadczą o tym setki podobnych historii opisywanych na forach internetowych oraz przekazywanych wśród znajomych.

Scenariusz jak z Hitchcocka. Nagle w domu gaśnie światło. Zaniepokojony lokator wygląda na klatkę schodową, na której słychać już tylko tupot oddalających się kroków. To fachowiec z PNF, który właśnie, cichcem jak złodziejaszek, "wykręcił korki". Żadnego ostrzeżenia, żadnego "dzień dobry, musimy pana odłączyć", żadnych wyjaśnień i negocjacji. Telefon na infolinię. Zajęte. Po 20 minutach gburowate babsko rzuca, że bez numeru klienta, "tego co pan masz na umowie", niczego nie załatwimy. Ale jak po ciemku odszukać umowę i magiczny numer? Nieważne.

Po kolejnym kwadransie ubłagiwania, dowiaduję się, że wyłączyli, bo mimo regularnego płacenia rachunków powstała niezidentyfikowana bliżej zaległość na 16 złotych i że "przecież szły upomnienia pocztą". Szły, ale jakoś nie doszły. Argumentuję, że żyjemy w XXI wieku, że przecież są telefony, maile, sms-y, cuda na drucie, że można było to załatwić bezboleśnie, szybko i tanio. "Panie, rachunki trzeba było płacić" - ucina babsko.

Kolejna niespodzianka - elektryczność włączą najwcześniej następnego dnia, w tym celu muszę uiścić 80 złotych kary, donieść w pysku potwierdzenie przelewu i kiblować w domu od 12 do 16. "Jak wyłączali, to nie potrzebowali towarzystwa" - zauważam. "Panie, chcesz pan mieć ten prąd, czy nie?" - pyta retorycznie babsko. Chcę. Przyjeżdżają spóźnieni 1,5 godziny. Bo monter musiał odebrać dziecko z przedszkola. W międzyczasie moje dziecko spało w ciemnym wychłodzonym mieszkaniu bez ciepłej wody (wszystko ogrzewane elektrycznie), nabawiając się poważnego przeziębienia. A gdyby jeszcze ktoś z domowników był podpięty do jakiejś medycznej aparatury, którą nagle wyłącza niewidzialna, karząca ręka? Ciekawe jakby sobie z tym poradziła pani z infolinii.

A teraz wyobraźcie sobie, jak w tych realiach wyglądać będzie użytkowanie elektrycznego samochodu. Nie dość, że będziesz musiał zapłacić z góry za prognozowane do przejechania kilometry (czy ktoś zna inną firmę, która żyje z przymusowego kredytu udzielanego jej przez klientów?), że być może pewnego dnia ktoś bez uprzedzenia odholuje twoje auto na poczet 16-złotowej zaległości, to jeszcze kiedy zechcesz podładować akumulatory z miejskiego gniazdka, jakiś lokalny łowca złomu zwinie ci kabel zasilający, wymieniając go na flaszkę gorzałki. To jest Polska właśnie.

Niech więc mottem dla działań wszystkich rodzimych eko-oszołomów, którym wydaje się, że znajdą łatwe panaceum na dymiące rury wydechowe, będzie cytat z kabaretowego "Studia 202": "Nie rób przy prądzie nieudolnie / Bo cię prąd pier...nie".

Marcin Prokop

Auto Moto
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas