​Więcej pokory, panie Horner

Za nami dopiero pierwszy wyścig sezonu, ale szef Red Bulla Christian Horner nie przegapił okazji do podgrzania atmosfery rywalizacji. Po wyścigu w Melbourne Anglik ocenił wygraną McLarena jako dość szczęśliwą.

Jego zdaniem była ona możliwa dzięki niespodziewanie słabszej postawie Red Bulla. Możliwości są dwie, albo Horner wie o potencjale RB8 więcej niż pokazało to GP Australii, albo rozpuszczony dwoma latami dominacji wyjątkowo źle znosi zwyżkę formy bardziej utytułowanych rywali.

Chciałbym móc napisać, że po kilku latach kreowania w padoku wizerunku człowieka niezwykle ułożonego i opanowanego, Christian Horner nareszcie pokazał prawdziwą twarz. Jest jednak zbyt mało dowodów na poparcie tej tezy. Aczkolwiek wypowiedź Anglika, umniejszająca osiagnięcia McLarena, może być jaskółką nastania znacznie ciekawszych i bardziej dynamicznych relacji między szefostwem zespołów czołówki, a kto wie, może nawet zapowiedzią kolejnego roku rywalizacji pod dyktando zespołu z Milton Keynes.

Reklama

Początkowo Christian Horner podchodził ze sporym dystansem do oszałamiających sukcesów swojego zespołu. Po pierwszym naprawdę udanym sezonie w 2009 roku, nie wydawał się być szczególnie zmartwiony przegraną w walce o tytuł z zespołem Rossa Brawna. Wolał zwracać uwagę na to, że mająca za sobą zaledwie kilka lat startów ekipa Red Bulla, dokonała niesamowitego skoku jakościowego, dorównując, a nawet przewyższając formą takie legendy jak Ferrari i McLaren. Powściągliwość Hornera była zrozumiała. Utytułowanym zespołom zdarzają się gorsze sezony, a on sam nie miał żadnych gwarancji tego, że w kolejnym roku startów Red Bull ponownie będzie stanowił zagrożenie dla największych ekip.

Szczęśliwie dla Hornera stało się inaczej, choć o triumf nie było łatwo, gdyż Sebastian Vettel odebrał tytuł Fernando Alonso dopiero w ostatnim wyścigu sezonu 2010. Po raz kolejny w publicznych wypowiedziach Hornera trudno było doszukać się konfrontacyjnego tonu. Wręcz przeciwnie. Szef Red Bulla chętnie komplementował wysiłki oponentów, podkreślając, jak bardzo utrudnili jego załodze marsz po mistrzostwo. Zbytek łaski. Zwycięzców często stać na miłe słowa i gesty, które koniec końców nie mają przecież wpływu na ostateczny wynik rywalizacji.  

A może to doskonały sezon 2011 uśpił czujność mistrzów świata? Red Bull przez cały rok  dominował na torach, nie pozwalając przeciwnikom, choćby pomyśleć o próbie podjęcia wyrównanej walki. Nie brakowało opinii o tym, że w Formule 1 na dobre nastała nowa era, której symbolami były triumfy prywatnego zespołu i zmierzch dawnych potęg bogatych w wyścigowe tradycje. Czy ktokolwiek mógł przewiedzieć, że w tym roku dwukrotni mistrzowie zgubią doskonałe tempo i tym razem to oni będą musieli główkować nad tym, jak dogonić rywali? Po zimowych testach nawet w ocenach największych fachowców był to mało prawdopodobny scenariusz. Być może Horner myślał podobnie.

Ale w McLarenie uznali najwyraźniej, że dwa lata przyglądania się zwycięstwom zespołu, który de facto jest kosztowną reklamą napoju energetycznego to wystarczające upokorzenie. Zespół z Woking solidnie przepracował zimę i w Australii zaprezentował znakomite tempo. Nie oddają go różnice czasowe na mecie wyścigu. Gdyby nie neutralizacja, strata Sebastiana Vettela do zwycięzcy wyścigu - Jensona Buttona byłaby kilkukrotnie większa niż widniejące w wynikach 2,1 sekundy (wątpliwe, czy Vettel w ogóle wyprzedziłby Hamiltona). Szef McLarena, Martin Whitmarsh dodał nawet, że tempo jego kierowców mogło być jeszcze lepsze, gdyby nie konieczność oszczędzania paliwa, którego w samochodach znalazło się trochę zbyt mało, przez co Button i Hamilton nie mogli pokonać dystansu zawodów z maksymalną szybkością.

Pokaz siły McLarena nie zrobił na Hornerze najmniejszego wrażenia. Czy odważne stwierdzenie, że "to nie McLaren wygrał, ale Red Bull przegrał GP Australii" jest uzasadnione? Sebastian Vettel i Mark Webber rzeczywiście spisali się w wyścigu o wiele lepiej niż w sobotnich kwalifikacjach, ale trudno sobie wyobrazić, żeby w Malezji układ sił w czołówce nagle uległ odwróceniu.

Niezależnie od tego, czy Horner rzeczywiście jest przekonany, że na torze Sepang to jego zespół będzie górą, czy po prostu ucieka się do pozasportowych metod rywalizacji z McLarenem, oba warianty są dla kibiców Formuły 1 świetną wiadomością. W pierwszym przypadku otrzymujemy gwarancję jeszcze bardziej zaciętej walki o zwycięstwa. W drugim pojawia się szansa na to, że do znudzenia poprawne relacje zespołów ulegną wreszcie ożywieniu i po każdym z wyścigów nie będziemy musieli wysłuchiwać tych samych wyuczonych frazesów. A jeśli Horner naprawdę jest zdziwiony tym, że ktoś odważył się postawić jego ekipie twardsze warunki, polecam mu sentymentalną podróż po kartach historii i porównanie całokształtu dokonań McLarena z tymi, które stały się udziałem zespołu Red Bulla.

Jacek Kasprzyk


INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy