Brawn świetnie, Kubica fatalnie

Drugi wyścig sezonu 2009 nie zmienił sił w czołówce Formuły 1. Najbardziej liczą się zespoły Brawn GP i Toyoty, najmocniej zawodzą McLaren-Mercedes, a przede wszystkim Ferrari.

Po raz kolejny największym szczęśliwcem okazał się Jenson Button. Brytyjczyk wygrał drugi wyścig z rzędu i radości z tego faktu nie zmącił mu raczej fakt, że ze względu na silne opady deszczu zawody w Malezji zostały przerwane po 32 okrążeniach z zaplanowanych 56 i zgodnie z regulaminem dostał tylko połowę punktów przynależnych za zwycięstwo.

Bardzo dobrze spisuje się także jego kolega z zespołu Rubens Barrichello. Brazylijczyk w Melbourne finiszował drugi, a na torze Sepang został sklasyfikowany na piątej pozycji. Oczywiście Brawn GP z 25 punktami jest zdecydowanym liderem w klasyfikacji konstruktorów.

Reklama

- Jesteśmy zachwyceni znakomitym startem sezonu, na który złożyły się dwa pole position i dwa wygrane wyścigi - nie krył zadowolenia Ross Brawn, szef zespołu powstałego w krótkim czasie na bazie wycofanej z mistrzostw świata Hondy.

Powody do zadowolenia ma też Toyota. Drugi wyścig sezonu i znowu jej kierowca jest na podium. W Australii na trzecim miejscu stał Włoch Jarno Trulli. Tym razem ta sztuka udała się Niemcowi Timowi Glockowi. - Jestem bardzo dumny z postawy zespołu, ponieważ fantastycznie znowu być na podium, co pokazuje, że w tym sezonie liczymy się w stawce - stwierdził jego szef Tadashi Yamashina.

Pierwsze punkty w tym sezonie wywalczył BMW-Sauber. Na drugim miejscu w Grand Prix Malezji został sklasyfikowany Niemiec Nick Heidfeld. Podobnie jak przed tygodniem wyścigu nie ukończył natomiast Robert Kubica. Już podczas okrążenia rozgrzewkowego Polak sygnalizował przez radio swojemu inżynierowi kłopoty z silnikiem, ponieważ słyszał z tyłu bolidu niepokojące odgłosy.

- Na okrążeniu zapoznawczym poczułem, że silnik przestał optymalnie pracować, jakby nie pracowała w nim połowa cylindrów. Brakowało mi mocy. Od razu zapytałem zespół, czy na pewno chcą, żebym uczestniczył w starcie, czy też zjechał do boksu, ponieważ było to wielkie ryzyko - powiedział po nieudanym starce Kubica.

Jego podejrzenia potwierdziły się na starcie, bowiem po zapaleniu zielonego świata ruszył dwa, trzy metry do przodu, po czym nagle stanął w miejscu. Wyprzedzony przez wszystkich rywali rozpoczął wyścig z kilkusekundową stratą i na ostatniej pozycji pokonał niecałe dwa okrążenia, zanim wycofał się w wyniku defektu silnika.

- Faktycznie Robert ma nieudany początek sezonu. Mógł wygrać w Melbourne, a przynajmniej byłby drugi, zanim doszło do pechowej kraksy. Tutaj natomiast wyeliminował go uszkodzony silnik. Ma prawo być rozczarowany, ale mam nadzieję, że w kolejnych startach będzie miał lepsze wyniki - powiedział szef teamu BMW-Sauber Mario Theissen.

Kłopoty i to wielkie mają także dwa najmocniejsze do tej pory zespoły, czyli McLaren-Mercedes i Ferrari. Za pierwszym ciągnie się afera związana z okłamywaniem sędziów podczas Grand Prix Australii, co spowodowało dyskwalifikację Lewisa Hamiltona, który w Melbourne ukończył wyścig na trzeciej pozycji. W Malezji był siódmy, ale jego postawę chwalił szef Martin Whitmarsh. - Jak zawsze, umiejętności Lewisa najmocniej zabłysły w najtrudniejszej chwili. To był ciężko wywalczony punkt. Może nie brzmi to najlepiej, biorąc pod uwagę standardy, do jakiś przyzwyczailiśmy, ale oznacza, że zrobiliśmy krok we właściwym kierunku - stwierdził.

Na razie tego samego nie mogą powiedzieć w Ferrari. Po dwóch wyścigach nie mają żadnych punktów na koncie, czyli są na poziomie Force India, drugiego zespołu, który jeszcze ma zero po stronie zdobyczy. - Jesteśmy bardzo zawiedzeni, bo po raz kolejny kończymy wyścig z pustymi rękami - przyznał Stefano Domenicali, szef zespołu z Maranello. - Jest oczywistym, że popełniliśmy kilka złych decyzji i teraz musimy wyplątać się z tej sytuacji unikając paniki, ale biorąc odpowiedzialność za swoje działania - dodał.

Pretensje do strategów zespołu może mieć przede wszystkim Kimi Raeikkoenen. Fin jako pierwszy zmienił opony na deszczowe, ale ponieważ wtedy jeszcze nie padało to na każdym okrążeniu tracił wiele sekund do kierowców, którzy nie zdecydowali się na ten manewr. Gdy w końcu zaczęły się opady Raeikkoenen miał już takie straty, że bardzo trudno byłoby mu cokolwiek zrobić. - Musimy zacząć reagować i to natychmiast - powiedział Domenicali.

INTERIA.PL/AFP/PAP
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy