Dookoła Szkocji za kierownicą BMW i3

To była szybka akcja. Z mediów społecznościowych dowiedziałem się, że mój kupel Krzysztof planuje objechać Szkocję swoim elektrycznym BMW i3. Jako, że termin mi pasował, a z kolegą mieliśmy ciekawe wspólne wspomnienia z czasów licealnych, decyzja była przesądzona. Ja miałem być odpowiedzialny za nawigację, kolega dzierżył kierownicę w dłoniach.

Trasa była ustalona z góry - pokonać drogę widokową NC500. North Coast 500 to stosunkowo nowy twór w marketingu turystycznym, gdyż jego historia zaczyna się dopiero w 2015 roku. 516 dobrze opisanych mil prowadzi wzdłuż szkockiego wybrzeża. Obecnie, trasa ta często jest wymieniana jako jedna z pięciu najciekawszych nadmorskich tras widokowych na świecie. Piękna trasa, prowadząca często odludnymi terenami i bezgłośny, lecz potencjalnie kapryśny, elektryczny samochodzik.

Pisząc "kapryśny" mam na myśli jego zależność od infrastruktury. Ilość stacji ładowania jest mniejsza, niż w centralnej części wyspy, temperatura jest niższa a opady i zawartość soli morskiej w powietrzu wyższa. To może powodować, że nie zawsze i nie wszędzie proces ładowania będzie przebiegał zgodnie z założeniami. Lecąc lipcowego wieczora 2017 roku z Okęcia do Glasgow rozmyślałem jak poradzimy sobie z tymi wyzwaniami.

Reklama

Ruszając z Glasgow kierujemy się do miasteczka Luss, które jest uroczo położone na jeziorem Loch Lomond. To największy zbiornik słodkowodny w Szkocji, leżący na terenie najstarszego parku narodowego w kraju. Miasteczko jest ładne, nieco wymarłe. Obchodzimy je dwa razy przyzwyczajając się do deszczyku i nisko zawieszonych chmur.

Kolejny przystanek to stacja ładowania. Jest ona zainstalowana koło dużej stacji narciarskiej. Wielkość parkingu świadczy, że zimą jest tu naprawdę tłoczno, dzisiaj tylko kilku miłośników górskich rowerów korzysta z wyciągu transportującego ich na szczyt góry. Ładowarka "odpala" bez problemu. Jesteśmy podwójnie zabezpieczeni przed jakimikolwiek kosztami związanymi z ładowanie auta - specjalna karta uruchamia przepływ, prądu a Szkocję dodatkowo obejmuje program ładowania gratis.

Mamy kilka chwil na posiłek, a w górskiej jadłodajni czas szybko mija. Gdy wychodzimy auto jest już w pełni naładowane. Spokojnie można przejechać 130 mil na jednym ładowaniu, mając jeszcze zabezpieczenie w postaci małego (używanego w skuterach) silnika spalinowego, który w sytuacji awaryjnej będzie doładowywał akumulator tak, by przejechać jeszcze dodatkowo 80 mil. Auto prowadzi się świetnie; czuje się niski środek ciężkości, który stabilizuje pojazd. Dwie osoby w przodu siedzą bardzo wygodnie. W naszym przypadku tylne siedzenia i bagażnik są załadowane torbami.

Kierujemy się do Glencoe gdzie jest jedno z najlepszych miejsc do podziwiania majestatu szkockich gór. Droga wije się między potężnymi szczytami, czasami ciemnymi i posępnymi, czasami jasnymi i pełnymi wdzięku. Zatrzymujemy się przy małym strumieniu, w dali ludzkie siedlisko i stada owiec, tuż koło nas dudziarz swoją grą dodatkowo oddziałuje na zmysły.

Parkujemy w Fort William. To ładne, nadmorskie miasteczko jest dobrą bazą wypadową w okolicę. Spacerujemy po głównym deptaku, korzystając z promieni słońca, które niespodziewanie zaczęły rozświetlać okolicę.

Ruszamy dalej, do Mallaig, które jest portem obsługującym promy na Isle of Skye. Tam czeka na nas kolejna szybka ładowarka. Tym razem decydujemy się nie na posiłek a na krótki spacer podczas ładowania auta.

Specjalna aplikacja mobilna pozwala śledzić stan naładowania akumulatorów. Wiemy dokładnie w jakim procencie są "wypełnione prądem" i ile minut zostało by osiągnąć maksimum. Oczywiście w każdym momencie można przerwać ładowanie i odjechać. Uświadamiam sobie, że taka wyprawa samochodem bezemisyjnym to trochę jak podróżowanie z małym dzieckiem. W tym przypadku też naszą agendę musimy nieco dostosować do pór snu i posiłków małego towarzysza podróży. Ale czy to jest wyrzeczenie? Nie odbieram tego w ten sposób - to jest szansa na zobaczenie czegoś inaczej, w innym tempie.

Na Isle of Skye płyniemy, w pełni na naładowani, następnego ranka. Ta wyspa to Szkocja w pigułce. Na stosunkowo małej przestrzeni jest wszystko co trzeba zobaczyć. Jest piękne wybrzeże, góry, rzeki i strumienie. Są zamki i destylarnie whisky.

Jeżdżąc po Szkocji porównywałem ją do innych podobnych krajobrazów, które miałem w pamięci. To były zwykle obrazy z Norwegii lub Nowej Zelandii. Ale to co Szkocję wyróżnia to właśnie piękne - zarówno zrujnowane, jak i takie w dobrym stanie - zamki oraz bardzo charakterystyczne destylarnie whisky.

Produkcja whisky to cała filozofia i ciekawe budynki z XIX wieku, w pięknych miejscach. Warto zwiedzić choć jedną z nich a dla koneserów przygotowany jest promocyjny program; gdy odwiedzisz kilka z nich, następne zwiedzasz już za darmo. Zwiedzanie zakończone jest degustacją a kierowcy dostają złocisty trunek "na wynos". Można delektować się trunkiem w grawerowanym kieliszku, który otrzymuje się jako pamiątkę wizyty.

Krążąc po Isle of Skye zaliczamy najważniejsze jej punkty: Port Elgol, miasteczko Portree, destylarnie Talisker, przełomy rzeki Fairy Pools i zamek Dunvegan.

Potwierdza się, że wyspa ma aż nadto niesamowitych nadmorskich i górskich krajobrazów, ma warowne zamki i klimatyczne klasztory. Nasze auto wszędzie budzi zainteresowanie, większe niż bym się spodziewał. Padają podobne pytania o zasięg i koszty. To, że auto można eksploatować prawie bezkosztowo budzi największy entuzjazm. Chyba coś jednak jest w tym szkockim dążeniu do zaoszczędzenia gdzie się da i ile się da.

Kolejne ładowanie za nami, tym razem w Ullapool Harbour. My jemy steak & kidney pie, a auto połyka elektrony.

Kolejny etap to przejazd do Durness na północnym wybrzeżu, a następnie docieramy do Dunnet Head. To tu jest najdalej na północ wysunięty skrawek brytyjskiego lądu. Problem tylko w tym, że... niewielu o tym wie. Smagane wiatrem klify, samotna latarnia morska i parking na kilkanaście aut to wszystko co tu się znajduje. Infrastruktury dla turystów brak. A oni tu trafiają nie tyle by "zdobyć" najdalszy fragment lądu ale raczej by silnymi lornetkami obserwować morskie ptaki, raz po raz rzucające się z klifu w stronę otwartego morza. Jak ma się szczęście to można nawet wypatrzeć maskonura.

John O’Groats to miejsce bez zaliczenia którego nasza wyprawa nie byłaby dopełniona. To właśnie tam zmierzają wszyscy by pochwalić się potem zdobyciem najdalej wysuniętego fragmentu lądy Wielkiej Brytanii. Na nielegalu podjeżdżamy naszym BMW tuż pod charakterystyczny znak. Całe szczęście auto jest cichutkie, nie emituje spalin, więc nasza inwazja nie wzbudza specjalnego poruszenia i sprzeciwu innych. Z tego punktu jest 690 mil do Londynu i 2200 na Biegun Północny. By tam się wybrać elektrykiem trzeba jeszcze trochę poczekać.

Wracając na południe wzdłuż wschodniego wybrzeża Szkocji, odwiedzany otoczony pięknymi ogrodami zamek Dunrobin. Spotykamy po drodze charakterystyczne włochate bydło szkockie, wyposażone przez naturę w wielkie rogi.

W okolicy Fort Augustus, nad jeziorem Loch Ness, podjeżdżając do ładowarki widzimy inne auto tej samej marki podłączone do kabla. Zdaje się już w pełni naładowane, ale blokuje nam sprzęt. Cóż, tak też może się zdarzyć. Całe szczęście mamy wystarczający zapas prądu by jechać dalej, do kolejnej. Czyli prądu nie ma, potwora w jeziorze też nie uświadczyliśmy.

Szkocja jest piękna i relatywnie niedroga. Norweskie krajobrazy będą na pewno kosztować podróżnika więcej. Co prawda nie zobaczysz lodowców ale zamki i degustacje whisky mogą to zrekompensować. Auto elektryczne w takim nieprzyjaznym otoczeniu sprawdza się bardzo dobrze, już po kilku kilometrach daje olbrzymią frajdę; jedzie bezgłośnie i bezkosztowo. Jazda dobrze bawi, a przerwy na ładowanie nie są czasem straconym - dają szansę by wykorzystać go inaczej, lecz też pożytecznie.

Tekst pochodzi z bloga justKowalski.pl.

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy