​Fiat 126p. Przy zakupie obowiązywała zasada: płać i czekaj

Czy potraficie wyobrazić sobie, że samochód wyjeżdżający z salonu sprzedaży nie traci na wartości, lecz ją zyskuje, a niekiedy wręcz podwaja? Niewiarygodne i niezrozumiałe, prawda? A tak właśnie było przez cały okres PRL. W 1981 r. Fiat 126p kosztował oficjalnie 130 tys. zł. Gdy wprost z placu Polmozbytu trafiał na giełdę samochodową jego cena wzrastała do 200 tys. zł.

Owo zaskakujące zjawisko ekonomiczne wiązało się z ówczesnym systemem dystrybucji aut. Ich rynek w dzisiejszym pojęciu praktycznie nie istniał. Działacze partyjni, dyrektorzy przedsiębiorstw, przedstawiciele niektórych zawodów, zasłużeni twórcy, artyści, sportowcy, słowem ludzie blisko związani z władzą i wobec niej w pełni lojalni mogli liczyć na niezwykle pożądany przywilej - prawo do zakupu samochodu po państwowej cenie, jako się rzekło dużo niższej od giełdowej. Prawo to miało postać tzw. talonu, przemianowanego później na asygnatę.

Reklama

Ogromnym powodzeniem cieszyły się tzw. książeczki samochodowe. Po wpłaceniu do banku PKO określonej kwoty, zazwyczaj równowartości kilku średnich pensji, uczestniczyło się w organizowanym co kwartał losowaniu aut. W połowie lat 60. liczbę takich książeczek szacowano na około 19 mln! Aby zwiększyć swoje szanse, co majętniejsi, a jednocześnie obdarzeni żyłką do hazardu, trzymali ich nieraz w szufladach po kilkanaście. Pechowcy zamrażali pieniądze (wkłady były nieoprocentowane), latami bezskutecznie czekając na uśmiech szczęścia. Zdarzali się jednak farciarze, którzy co roku, a niekiedy i częściej wygrywali budzącą zazdrość sąsiadów Syrenę czy Warszawę. W 1965 r. co dziesiąty nowy samochód osobowy trafiał do właścicieli w ten właśnie sposób.

W następnej dekadzie, nazywanej gierkowską, pojawiła się oferta dla cierpliwych, czyli przedpłaty na Fiata 126p. Obowiązywała zasada: płać i czekaj. I znowu dla niektórych owo oczekiwanie rozciągało się na długie lata. Inni, dzięki szczęściu, większym pieniądzom lub znajomościom osiągali cel, czyli możliwość zajęcia miejsca za kierownicą własnego, upragnionego Malucha znacznie szybciej.

Była też inna droga - zakup samochodu za waluty obce lub ich zamienniki, czyli tzw. bony towarowe banku PeKaO. Niestety, na taki luksus mogli pozwolić sobie jedynie najbogatsi, ci, którzy mieli hojnych krewnych za granicą lub pracowali na kontraktach eksportowych. W kraju na początku lat 80. przeciętna pensja stanowiła równowartość 30 dolarów. Za nowe Audi 80 na warszawskiej giełdzie samochodowej żądano 15 tys. dol. Podstawowa wersja Fiata 126p, sprzedawanego za dewizy w ramach tzw. eksportu wewnętrznego kosztowała 1500 dol. a Poloneza 3300 dol. Oznaczało to, że zwykły śmiertelnik musiał pracować na taki wóz ponad 9 lat, odkładając całość swoich zarobków. A mimo to po kraju w 1985 r. jeździło prawie 3,7 mln samochodów osobowych. Oto jeden z cudów gospodarczych epoki PRL!

Szybki spadek wartości złotówki spowodował, że z czasem zdecydowaną większość transakcji dotyczących kupna i sprzedaży aut dokonywano w walutach obcych. Najpopularniejszy był amerykański dolar.

- W 1980 r. kupiłem na giełdzie fabrycznie nową Syrenę 105L. Za 150 tys. zł. Sprzedałem ją tuż przed wprowadzeniem stanu wojennego. Za 650 dolarów. Kolejnym moim samochodem był Fiat 126p. Roczny, kupiony w 1982 r. za 1000 bonów PeKaO - opowiada jeden ze znajomych. - Potem pracowałem trochę za granicą. Po powrocie, w 1988 r., za 3500 dolarów kupiłem Poloneza, też rocznego. Silnik 1.6, nadwozie typu "akwarium", słowem pełny wypas.

Dwa lata później z wielką ulgą pozbyłem się tego rarytasu. W wymiarze finansowym, licząc w dolarach, nawet na nim nie straciłem. Poszedł dokładnie za tę samą cenę, za jaką został kupiony. W 1990 r., po następnych zagranicznych saksach, mogłem sobie wreszcie pozwolić na spełnienie motoryzacyjnego marzenia, czyli zakup pierwszego w życiu "zachodniego" samochodu. Był to Fiat Uno Trend, trzydrzwiowy, biały, z podstawowym silnikiem 899 ccm, czterobiegową skrzynią, oczywiście bez żadnych ekstrasów typu klimatyzacja czy choćby elektrycznie otwierane szyby. Absolutnie podstawowa wersja, dla mnie jednak istne cudo. W sieci państwowego Polmotu taki Fiacik kosztował 6500 dolarów, a więc prawdziwą fortunę, jednak nigdy nie żałowałem tego wydatku...

W tamtych czasach była to rzeczywiście fura pieniędzy. A dzisiaj? Przy kursie 3,87 zł za 1 USD owe niebotyczne 6500 dolarów to nieco ponad 25 tys. zł. Za taką kwotę nie da się kupić jakiegokolwiek nowego samochodu. Najtańszy Fiat - Panda - kosztuje 31 990 zł, czyli 8266 dolarów. Najtańszy Ford - model Ka - 30 700 zł, a zatem 7932 dol. Za najtańszą Skodę - Citigo - należy zapłacić 34 520 zł (8919 dol.). Ceny modeli kompaktowych zaczynają się od około 60 000 zł, czyli 15 500 dolarów.

O czym to świadczy? Cóż, przede wszystkim o deprecjacji tzw. twardej waluty. I pomyśleć, że kiedyś funkcjonowało powiedzenie, że nie ma nic mocniejszego i pewniejszego na świecie niż niemiecka stal, angielska flota i amerykański dolar...   

  

    

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy