Powrót ze szlaków przygody
Kilka dni temu zakończył się Międzynarodowy Obóz Treningowy Marlboro Adventure Team 2000 w Libanie. Trzy dni zmagań w terenie i sześć konkurencji przygotowanych w okolicach starożytnego miasta Batroun, wyłoniło finalistów wrześniowej wyprawy do Stanów Zjednoczonych. Szczęśliwa dwójka to: Marta Raszyk z Łodzi i Maciej Witt z Poznania.
Liban przywitał dwunastkę Polaków krajobrazem śpiącego i migoczącego światłami Bejrutu. Około piątej nad ranem z okien autobusu zobaczyli wzgórza za Batroun, na których już wkrótce miała rozpocząć się ich kolejna przygoda z Marlboro Adventure Team.
Najpierw dostali sprzęt potrzebny do zakwaterowania: namioty, śpiwory, latarki. Potem kilka godzin mogli odpocząć - kandydaci z innych krajów dopiero dojeżdżali na miejsce. Po południu spotkali się z instruktorami. Dowiedzieli się o planie oraz lokalizacji aktywności każdego dnia i organizacji obozu.
Cała, międzynarodowa grupa uczestników została podzielona na sześć "kolorowych" zespołów. W każdym z nich po dwóch Polaków. "I przede wszystkim bawcie się dobrze" - radził Wilhelm Hohls na zakończenie spotkania. Druga cześć dnia poświęcona była testom motorowym. Miały one wyłonić dwie grupy kandydatów: tych, którzy pojadą na trasę na motorach enduro i tych, którzy wsiądą na czterokółki. Trasa "nie była stroma ani wysoka, niezbyt ciasne zakręty a jednak motocykl położył mnie parę razy zupełnie niespodziewanie" - opowiadał po przejeździe jeden z Omańczyków.
Dochodziła szósta rano kiedy dźwięki trąbek i klaksonów postawiły cały obóz na nogi. Kolejność zadań była prosta: najpierw prysznic i śniadanie, potem zbiórka w grupach i wymarsz na miejsca aktywności. Cały obóz rozprasza się po okolicznej dolinie a jedna z grup wyrusza zmierzyć się z pontonami i Morzem Śródziemnym. Jazdy motocyklami enduro i czterokółkami mają start i trasy niedaleko siebie. Prowadzący co jakiś czas pojawiają się i znikają za okolicznymi wzniesieniami, najczęściej w tumanach kurzu. Na prostych odcinkach można bowiem rozwinąć sporą prędkość, a wtedy jedynym wyzwaniem jest rozpoznanie ledwo widocznej trasy i lokalizacja reszty grupy. "Najprawdopodobniej są przede mną i za mną. Ale na drodze przysiągłbym, że w niektórych momentach jadę sam i do tego na Marsie..." - mówił Assaad z Arabii Saudyjskiej. Zabawa opiera się na gruntownym przeszkoleniu przed wyruszeniem na trasę. Instruktorzy przed startem mówią jak prowadzić bezpiecznie pojazd, jak balansować ciałem i jak porozumiewać się w czasie jazdy. Po godzinie kierowcy docierają do obozu. "Jestem nieprzytomny ze szczęścia" mówi Maciej. Wszyscy mają na twarzach odciski gogli i grubą warstwę beżowego pyłu. Są uśmiechnięci. "W kurzu i w dzikiej przyrodzie czuje się prawdziwą przygodę i wyzwanie" - mówił Konrad z Częstochowy.
Jutta Klenschmidt stoi na niewielkim wzniesieniu. Dosłownie "pod" jej nogami po trasie wytyczonej na pochyłościach skał uwijają się dwa czerwone jeepy wranglery. Zza kierownicy, szczególnie pod górę, mało co widać. "Gdzie są moje drugie oczy?" - woła do swojego partnera uczestnik ze Szwajcarii gdy ich jeep powoli osuwa się ze wzniesienia. "Nie zmieniłeś na dwójkę i za wolno podjechaliśmy" - tłumaczy się pilot.
Polacy jeżdżą z wyczuciem. Jest trudno, bo po kilku grupach na piaszczysto - kamienistej trasie tworzą się doły. Trzeba precyzyjnie manewrować, aby je ominąć - w przeciwnym wypadku jeep "zawiesza" się na licznych górkach i koła buksują w powietrzu, można stanąć. Dla wielu kierowców stanowi to duże utrudnienie, jednak startujący po kilku zespołach Polacy: Jola Sikora i Maciek Witt bezbłędnie przejeżdżają trasę. Tworzą zgrany zespół i pokonuje piaszczyste podjazdy i kamienie bez zatrzymania.
Na skałkach panuje na pierwszy rzut oka dosyć luźna atmosfera. Jest gorąco. Ci, którzy mają wysiłek za sobą odpoczywają pod drzewami cytrynowymi. Reszta kandydatów, wpięta w uprzęże, pokonuje kolejno dwa skalne trawersy. Niższy, przebiegający po pochyłej skale, przechodzi się na wyczucie, bo nie widać własnych stóp a już tym bardziej miejsca gdzie można by je postawić. Wszyscy przechodzą "przytulając się" do ściany. Drugi trawers przebiega na wysokości ok. 8 metrów i prowadzi do miejsca zjazdu na linie. Przepięcie do drugiej liny, kilka sprawnych odbić od ściany i już można przybić piątkę z przyjaciółmi na dole. "Wszystko jest łatwiejsze, jak słyszysz doping swojego zespołu" - podkreśla Marcin Kądziołka. Doping przydaje się szczególnie na wspinaczce. Instruktorzy wybrali trudną ścianę i przeważnie po kilku chwytach ręce i nogi "nie wytrzymują takiego obciążenia" - przytakują koledzy. Na koniec odrobina adrenaliny w czystej postaci - skok na tzw. "wahadło" z wysokości piętnastu metrów. "Przecież przez parę sekund będę leciał zupełnie sam" - mówi któryś z Greków. Lina asekuracyjna zatrzymuje go kilka metrów nad ziemią.
Zajęcia wodne na Morzu Śródziemnym to urozmaicony trening pływania na pontonach. Uczestnicy zapoznają się min. z komendami sternika, poprawnym wiosłowaniem czy sprawnym czytaniem mapy spływu. Instrukcje dotyczą również
wchodzenia na pontony, a umiejętność ta na pewno przyda się na wzburzonych wodach Kolorado. Pod koniec zajęć, wszyscy za pomocą wioseł lub wpław ścigają się. "Pontony na morzu to jest to! Przez chwile czułem się częścią wszystkiego: zespołu, morza, krajobrazu. To była nasza pierwsza konkurencja. Była dla nas chrztem bojowym. Teraz działanie w zespole będzie o wiele łatwiejsze" - mówił jeden z Polaków. A po chwili wytchnienia dodał: "Nie zapomnę nigdy tego wodnego szaleństwa. Później z grupą opanowaliśmy plażę robiąc piramidy, przewroty, czołgi...". Uczestnikom dokuczały trochę meduzy, które o tej porze roku podpływają na płytsze wody w okolicach plaż. "Ale przecież nigdy w życiu żadna mnie nie oparzyła. To też przeżycie " - opowiadali Polacy, " No co wy? Żadna? Nigdy?" - pytali z niedowierzaniem Grecy....
Zajęcia terenowe na obozie treningowym w Libanie to jedna część przygody, a zajęcia integracyjne, survivalowe oraz wywiady indywidualne to druga. Toczyły się one na pewno w nieco wolniejszym tempie i pozwalały lepiej - pod innym kątem - poznać uczestników. Reinhard Zweiger, zwany też "survival guru", zabierał uczestników do pobliskiego, bambusowego lasu by uczyć rozpalania ogniska "z niczego", odnajdywania zagubionej drogi, wyznaczania tras na azymut wg. mapy, znajdowania bezpiecznego schronienia czy przygotowywania posiłków. "Rozpoczęliśmy przygodę z kompasem miedzy drzewami, na których rosną cytryny. To dość niesamowite dla przeciętnego Polaka" - uśmiechała się Marta Raszyk z Łodzi.
Budowanie marsjańskiego lądownika wchodziło w skład zajęć integracyjnych i miało pokazać kreatywność uczestników. Pojazd musiał jeździć, być przygotowany do zabrania załogi i badań na obcej planecie. Czasem budowniczym brakowało słów, by w międzynarodowym gronie przekazać swój pomysł na silnik albo oświetlenie maszyny. Wtedy: "aż ręce bolały od tłumaczenia". Mikołaj Zieliński tak opisuje prace w swoim zespole: " Najbardziej podobało mi się, że dzisiaj zabłysnęli w grupie ci, których do tej pory nie było widać. Wśród wielu rzeczy jakie były do zrobienia znalazły się takie, które tylko oni potrafili doprowadzić do końca i dlatego się udało".
Wieczory uczestnicy, instruktorzy i organizatorzy spędzali wspólnie przy ognisku. "Wspaniałe jest to, że zabawa trwa cały czas. To jest doskonała szkoła poznawania różnych kultur i ludzi. Uczy szacunku dla odmienności"- mówi Konrad Kucharski z Częstochowy. Dni jednak biegły szybko, wypełnione po brzegi nowymi wrażeniami, poznawaniem przyjaciół, różnorodnymi konkurencjami. Międzynarodowy Obóz Treningowy Marlboro Adventure Team w Libanie nieuchronnie zbliżał się do momentu, na który wszyscy czekali - ogłoszenia wyników.
Jak co roku, z polskiej ekipy uczestników na 10- cio dniową wyprawę w dzikie rejony Stanów Zjednoczonych mogła pojechać tylko dwójka. Podczas finałowej nocy padły dwa nazwiska : Marta Raszyk i Maciek Witt. To oni będą mieli okazję porównać wrażenia z trzech krajów, w których odbywają się eliminacje Marlboro Adventure Team. Wyjeżdżają z Polski już 6 września. Trzymamy kciuki!