Idiotyczna organizacja ruchu
Niech mnie ktoś weźmie za mordę! Ale...
Po zamieszczeniu na stronie "Interii" mojego poprzedniego felietonu (o likwidowaniu "zielonych strzałek" i generalnie bezmyślności w organizowaniu ruchu drogowego w Polsce) internauci dopisali przeszło 300 komentarzy potwierdzających moje spostrzeżenia, w tym ponad 200 przykładów innych głupot (nie bójmy się nazywania po imieniu...) na polskich drogach i ulicach.
Powstał z tego wszystkiego obraz niewesoły codzienności polskiego kierowcy. Jest on mianowicie otoczony zewsząd niechęcią, dążeniem do maksymalnego ograniczenia jego wolności oraz uniemożliwienia użytkowania samochodu zgodnie z jego przeznaczeniem. Z drugiej zaś strony każdy z posiadaczy i użytkowników aut jest najzwyczajniej w świecie dojony podatkami i innymi daninami, by nie rzec okradany - przez państwo polskie, organa administracji państwowej i lokalnej. W dodatku wszyscy jak jeden jesteśmy z założenia przestępcami - a przynajmniej tak się nas traktuje.
A przecież pomijając grupę rzeczywistych zbrodniarzy - już faktycznych albo dopiero potencjalnych: tych, co z premedytacją prowadzą samochód pijani lub ućpani - zdecydowana większość z nas to ofiary okoliczności. Jak inaczej nazwać ludzi, którzy muszą przedzierać się co rano przez kretyńsko zestawione ze sobą światła kolejnych skrzyżowań, które ustawia się chyba tylko po to, by stworzyć korki? To my wszyscy - idiotyczna organizacja ruchu powoduje, że narasta w nas agresja.
Typowy niegdyś dla Polaków odruch wpuszczania innych przed siebie zanikł niemal zupełnie. Prawie nikt już nie umie zatrzymać się i pokazać ręką, że "ależ proszę, pan pierwszy". Nie, bo jak tylko robi się ociupinkę luźniej, usiłujemy nadgonić czas niemal za wszelką cenę. I wyprzedzamy na ciągłej, wściekamy się na siebie, absurdalnie łamiemy ograniczenia prędkości. A ci, którzy mają naprawdę niską zdolność samokontroli, posuwają się do prawdziwych przestępstw: przejeżdżają przez skrzyżowania na czerwonym świetle, rozpędzają pieszych na przejściach czy pędzą jak wariaci po osiedlowych uliczkach.
Ja też jeżdżę za szybko, ale... Ale ja tak nie chcę! Wolę się zgodzić na pełen rygor - pod warunkiem wszakże, że będzie to dotyczyć wszystkich stron zainteresowanych ruchem drogowym i samochodami. Jak to ma miejsce w Niemczech, gdzie podatki w cenie paliwa są ogromne, podobnie jak podatki od wielkości auta, jego silnika i wydalanych spalin, a mandaty za wykroczenia naprawdę srogie. Ale Niemiec płaci i nie protestuje, bo niepisany pakt państwo-obywatel zapewnia mu pewien komfort. Tu dygresja, która wiele wyjaśni:
W połowie lat 90. XX wieku majętny, a ciężko pracujący niemiecki biznesmen obraził się na swe federalne państwo. A było to tak: mieszkał w Szlezwiku-Holsztynie, niemal pod duńską granicą, zaś firmę miał w Hamburgu. Razem jakieś 160 km, niemal wyłącznie po autostradach. Biznesmen nie był zadowolony, ponieważ dojazd do pracy zajmował mu rano 2,5 godziny, i tyleż samo powrót wieczorem. A według jego wyliczeń, gdyby mógł wykorzystać pełną moc swego Mercedesa S 600, mógłby pokonywać trasę do i z pracy w ciągu godziny. Problem w tym, że nie mógł.
Ciąg dalszy na następnej stronie.
Nie mógł, bo na niemal 80 proc. autostrad, którymi przemieszczał się codziennie, ustawione były ograniczenia prędkości do 120 km/h. Jako praworządny obywatel nie łamał przepisów - ale też nie przyjmował bezkrytycznie ich istnienia i złościł się. Ponieważ było go stać, kosztem ówczesnych 150 tys. DM wynajął rzeczoznawców, którzy sprawdzili zasadność owych ograniczeń. I co? Okazało się, że tylko w jednym miejscu, na odcinku 5 km, dałoby się jakoś wytłumaczyć, dlaczego urzędnicy zajmujący się ruchem drogowym raczyli postawić ograniczenie prędkości. Uzbrojony w wyniki ekspertyz, biznesmen pozwał przed niemiecki sąd... Republikę Federalną Niemiec! O ograniczanie jego wolności i nadużywanie władzy!
Sprawę przyjęto na wokandę i prawomocnie rozstrzygnięto w błyskawicznym tempie: uznano skargę biznesmena za w pełni zasadną, nakazano natychmiastowy demontaż zaskarżonych ograniczeń prędkości, zaś kosztami ekspertyz zamówionych i przez biznesmena, i przez sąd obciążono urząd, który znaki kazał ustawić. W dodatku z zaleceniem, by jak najdotkliwiej ukarać konkretne osoby, które znaki nakazały ustawić przez własne asekuranctwo i niechęć do podejmowania odpowiedzialności zawartej w ramach ich obowiązków służbowych!
A teraz uwaga: dodatkowym postanowieniem sądu federalne państwo zostało zobowiązane do takiego przeredagowania przepisów dotyczących pracy urzędników, by nie było możliwe łamanie ani ograniczanie praw obywateli li tylko dlatego, że urzędnik się boi albo nie umie.
I jak Wam się to podoba? Ja bym się zgodził na wyższe podatki, na wyższe mandaty i ogólny zamordyzm - i jeździłbym naprawdę przepisowo. Jak Niemcy, którzy wiedzą, że w zamian za taką zgodę podatki, które płacą w związku z użytkowaniem aut, są wykorzystywane przez państwo i samorządy ŚCIŚLE zgodnie z przeznaczeniem (zresztą co tu dużo gadać, i rozmiar, i jakość sieci autostrad w Niemczech mówią same za siebie!). Wiedzą też, że jeśli gdzieś stoi znak ograniczający prędkość, to można mu zaufać: jest niebezpiecznie i zwolnić trzeba.
Jasne, i w Niemczech łamane są przepisy. Ludzie są tylko ludźmi. Ale ogromna, gigantyczna większość może korzystać z dróg - wszystkich - z pełnym komfortem psychicznym. Niemcy mogą jeździć po autostradach nawet i 300 km/h, jeśli ich pojazdy tak potrafią. Ze świadomością, że nic im nie grozi, bo odpowiednio wyszkoleni i zaprogramowani drogowcy-fachowcy wykonują swoją pracę najlepiej, jak to możliwe, a policja zrobi wszystko, by ruch był płynny - i jak najszybszy...
I właśnie ten o wiele szybszy ruch jest bezpieczniejszy. U nas, choć jeździ się dużo wolniej, wypadków jest trzy razy tyle, co w dwukrotnie większych Niemczech, w dodatku z o wiele gorszymi konsekwencjami.
Maciej Pertyński, redaktor miesięcznika "Auto Moto"