Nic tak nie ożywia mediów jak trup

A najlepiej dużo trupów. Niewinni ludzie, przepełnieni miłością do bliźnich pielgrzymi, których błogie życie czyhający za zakrętem niedobry los brutalnie przerwał.

Co za szczęście, o takim newsie media marzą przecież miesiącami!

Pierwsze doniesienia o tragicznym w skutkach wypadku pojawiły się w niedzielę około godziny 11. W chwilę później każda większa telewizja w kraju nadawała już wyłącznie obrazy zwęglonego wraku i akcji ratunkowej.

Rozpoczął się trwający dobrych kilkanaście godzin wyścig o miano najbardziej rozhisteryzowanej stacji w kraju. Telewizje prześcigały się w emitowaniu co bardziej mrożących krew w żyłach obrazów, każda relacja musiała być bardziej dramatyczna niż poprzednia.

Gdy pokazywane w porze obiadowej przykryte workami zwłoki przestały już robić wrażenie, przypomniano sobie o rodzinach ofiar. Reporterzy i dziennikarze na złamanie karku pognali do Szczecina, by całemu światu pokazać żenująco nietaktowne zdjęcia rodzin, które przytłoczone ogromem tragedii modląc się wylewały łzy przed ołtarzem.

Czy ktokolwiek z relacjonujących pomyślał chociaż przez chwilę o uszanowaniu prywatności człowieka, który przeżywa właśnie największy dramat w swoim życiu? Jeśli nawet, to i tak musiał wetknąć mu pod nos mikrofon by szloch i rozpacz dotarły do każdego domu w Polsce.

Gdy po jakimś czasie i na te obrazy opinia publiczna zdawała się już uodpornić postanowiono ponownie podgrzać atmosferę - zaproszono ekspertów. Niestety plany pokrzyżowała nieco pogoda. Słoneczna niedziela w okresie urlopowym skutecznie zawęziła grono dostępnych pod komórką. Łapanka trwała, telefony rozgrzały się do czerwoności.

Co lepszym udało się ściągnąć do studia głównego inspektora transportu drogowego, gorsi musieli zadowolić się strażakami. Rozpoczęły się wielogodzinne dywagacje, trzeba było przecież wskazać społeczeństwu winnych.

Reklama

Pierwszy wyrok wydano na firmę organizującą pielgrzymkę. Skoro zawiodły hamulce (czego wciąż jeszcze nie potwierdzono) autokar na pewno znajdował się w opłakanym stanie technicznym. Gdy w chwilę później okazało się, że pojazd nie należał do organizatora odpowiedzialnością obarczono firmę przewozową, mimo że nikt nawet nie potrafił wymienić jej nazwy. Następnie ogłoszono kolejną sensacyjną wiadomość, okazało się bowiem, że aby wjechać na feralną drogę, potrzebne jest zezwolenie władz a autokar musi być wyposażony w specjalny "trzeci, zapasowy system hamulcowy". Prześliczne prezenterki nie miały, rzecz jasna, pojęcia, że popularne zwalniacze od wielu lat znajdują się na liście wyposażenia standardowego wszystkich autokarów turystycznych. Przez dobre kilkadziesiąt minut gnębiono więc, Bogu ducha winnych "ekspertów", których wiedza, podobnie jak pań prowadzących kończyła się na tym, że jest niedziela...

Spoglądając z boku na cały ten medialny szum i podyktowaną nim reakcję władz, można odnieść wrażenie, że nawet umierając trzeba mieć dziś sporo szczęścia. Samolubna śmierć za kierownicą przerdzewiałego malucha nikomu nie przyniesie przecież korzyści. Wielkie agencje prasowe nie wspomną o niej słowem w swoich depeszach, jedyną notatkę sporządzi na miejscu znudzony robotą policjant drogówki. Papiery pójdą ad acta, rodzina otrzyma żałosne odszkodowanie. I tyle.

Co innego, gdy ginie się spektakularnie i hurtem. Wówczas śmierć ma niemal prospołeczny charakter. Dzięki ofiarom media mają zapewnioną oglądalność, politycy pretekst do działania pod publikę i nawet rodziny poszkodowanych zyskują odszkodowania o jakich krewni ofiar mniej spektakularnych wypadków mogą jedynie pomarzyć. I wszystko byłoby świetnie, gdyby nie fakt, że 26 osób już nigdy nie wróci do swoich domów. Ale w tym całym szumie mało kogo zdaje się to interesować...

Paweł Rygas

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy