Dopłaty do nowych i używanych samochodów. Ile pieniędzy dostaniemy?
Podatki od samochodów spalinowych oraz dopłaty do zakupu aut elektrycznych, również używanych, to problem wywołujący ostatnio sporo emocji. W tej drugiej kwestii wypowiedziała się dzisiaj minister funduszy Katarzyna Pełczyńska-Nałęcz, a jej słowa są cokolwiek zastanawiające.
Przypomnijmy, że według Krajowego Planu Odbudowy zaakceptowanego przez rząd PiS jeszcze w 2022 roku, była mowa między innymi "o stymulowaniu wzrostu wykorzystania transportu przyjaznego dla środowiska". W ramach realizacji tego zapisu podpisany przez Polskę dokument zakładał wprowadzenie dwóch nowych mechanizmów mających "zachęcić" kierowców do rezygnacji z własnego samochodu lub przesiadki na elektryka - podatku od rejestracji auta spalinowego w Polsce oraz cyklicznego podatku za sam fakt posiadania samochodu spalinowego.
Wiadomo, co dalej z podatkami od samochodów. Ostra reakcja minister
Jak jednak powiedziała kilka dni temu minister klimatu i środowiska Paulina Hennig-Kloska, polski rząd jest "po dobrych negocjacjach z Komisją Europejską" i jest zgoda na to, by "nie wprowadzać podatku od aut spalinowych". Wcześniej mówił o tym już w rozmowie z Interią sekretarz stanu w Ministerstwie Klimatu i Środowiska Krzysztof Bolesta, dodając, że zamiast nowych podatków, będzie modyfikacja akcyzy. Jej wysokość ma zależeć od normy emisji spalin spełnianej przez dany pojazd.
Na początku maja pojawiły się też informacje na temat innego sposobu promowania niskoemisyjnego transportu w postaci dopłat do używanych samochodów elektrycznych. Pula dostępnych środków na takie wsparcie ma wynieść około 1,6 mld zł. A ile będzie można otrzymać dofinansowania do zakupu jednego auta? Jak wyjaśniła minister funduszy i polityki regionalnej Katarzyna Pełczyńska-Nałęcz:
Opisując wtedy rządowe zapowiedzi, zwróciliśmy uwagę na dwie kwestie w tej wypowiedzi. Po pierwsze dopłata w wysokości 30 tys. zł byłaby większa, niż obecnie można otrzymać na nowy samochód elektryczny (18 750 zł lub 27 tys. zł dla osób z kartą dużej rodziny). Ponadto trudno o bardziej ogólnikowe stwierdzenie niż to, że dopłaty będą do aut "nie tych z najwyższej półki, tylko tych ze średniej". Co to znaczy w kontekście samochodów używanych? Będzie można dostać dopłatę na dowolne auto używane którejś z popularnych marek, ale nie wystarczy na elektryka marki premium?
Ponownie na temat dopłat do używanych samochodów elektrycznych minister Pełczyńska-Nałęcz wypowiedziała się w wywiadzie dla portalu money.pl. Pytana o kwestię owych dopłat, powiedziała:
Wyjaśnijmy więc, że obecne dopłaty do samochodów elektrycznych funkcjonują już od trzech lat (program "Mój elektryk"), a wcześniej funkcjonował inny program dopłat (program "Zielony samochód", który ruszył w czerwcu 2020 roku). Dopłaty przyznawane są bez względu na rodzaj finansowania zakupu. Dlaczego więc minister mówi o tym w czasie przyszłym i podkreśla możliwość korzystania z leasingu, skoro nie tylko z niego można korzystać? Jedyna nowość to, jak już wspominaliśmy, dopłaty do używanych elektryków. Ponownie jednak mowa o wsparciu dla "aut ze średniej półki". Czyli jakiej? Według minister wyklucza to "wszystkie te Tesle". Co z tego wynika? Najwyżej tyle, że minister nie ma pojęcia o rynkowych realiach.
Polski rząd dopłaci 1,6 mld zł do używanych samochodów. Ale jest haczyk
Postarajmy się dopasować słowa pani minister do owych realiów. Dopłaty mają być dostępne dla aut ze "średniej półki", a nie tej "wysokiej" lub "najwyższej". Możemy więc przyjąć chyba, że będzie można otrzymać dopłatę na elektryczną Skodę, ale na elektryczne BMW - już nie. Tymczasem na rynku wtórnym można znaleźć 3-letnią Skodę Enyaq za 200 tys. zł, zaś roczne BMW i4 kupimy za 230 tys. zł.
Oczywiście ktoś może stwierdzić, że to tylko niepotrzebne czepianie się minister Pełczyńskiej-Nałęcz, która chciała jedynie podkreślić, że dopłaty skierowane będą dla osób, które chętnie kupiłyby elektryka, gdyby tylko ich ceny nie były wyraźnie wyższe od aut spalinowych. Rządowa pomoc miałaby tę różnicę zniwelować. Niestety za przykład aut wykluczonych z dopłat pani minister podała "wszystkie te Tesle". Tymczasem Tesla ma jedne z najtańszych elektryków na rynku - nowy Model 3 kosztuje obecnie 195 tys. zł, a Model Y (czyli SUV klasy średniej) wyceniono na 205 tys. zł. Z kolei chcąc kupić używaną Teslę, możemy znaleźć trochę aut w cenach około 90 tys. zł.
Nadal zatem trudno wywnioskować, jaki poziom dopłat oraz na jakie auta, chce przygotować ministerstwo. Dodajmy, że najtańsze elektryki na polskim rynku wtórnym kosztują około 25-27 tys. zł. Wydaje się, że na nie nie powinna obowiązywać dopłata w zapowiadanej wysokości 30 tys. zł. Na jakie auto otrzymamy więc tak wysokie wsparcie? Z pewnością nie powinniśmy na auto za 90 tys. zł, bo wtedy "te Tesle" będą już w naszym zasięgu.
W wywiadzie pada też informacja, że o przyznaniu dofinansowania będzie brana pod uwagę nie tylko cena pojazdu, ale także kwestia dochodów danego gospodarstwa domowego. Minister mówi również, że osoba "złomująca startego diesla będzie mieć szansę na wyższe dofinansowanie". Wygląda więc na to, że system dopłat do używanych elektryków będzie znacznie bardziej skomplikowany, niż ma to miejsce w przypadku samochodów nowych. Zaś określenia "te ze średniej półki" oraz "Tesle wypadają" mają tylko uspokoić wyborców, że nie będzie dopłat do "zabawek dla bogaczy", jak chyba nadal niektórzy postrzegają elektryki.
W cytowanym wywiadzie minister Pełczyńska-Nałęcz odniosła się także do wspomnianego na początku wątku nowych podatków od samochodów spalinowych:
Z jednej strony to słowa, które powinny cieszyć polskich kierowców, ponieważ rząd najwyraźniej nie zamierza ich do niczego zmuszać. Posiadacze samochodów mają nie być karani za swój wybór, a jedynie zachęcani do przesiadki na auto elektryczne.
Zachęty co prawda już u nas funkcjonują, ale dotyczą tylko samochodów nowych. Zapowiadany program dopłat do używanych elektryków, może pobudzić tę gałąź polskiego rynku. Warto jednak zauważyć, że akurat stopień zainteresowania autami elektrycznymi nie był nigdy na zachodzie przeszkodą we wprowadzaniu podatków od pojazdów spalinowych. Wręcz przeciwnie. Przypomnijmy, że już 15 lat temu niektórzy producenci tworzyli "ekologiczne" wersje swoich modeli - napędzane małymi dieslami, wyposażone w systemy start/stop (stanowiące zupełną wtedy nowość) oraz mające pakiety poprawiające aerodynamikę. Celem było zejście z emisją CO2 poniżej 100 g/km, aby unikać podatków naliczanych właśnie od poziomu emisji CO2.
Liderem w zmuszaniu kierowców do rezygnacji z aut spalinowych jest od dawna Norwegia. Jak informowaliśmy 10 lat temu, wtedy elektryczny Nissan Leaf był tańszy od spalinowego Volkswagena Golfa. Pierwszy kosztował wtedy (w przeliczeniu) 102 tys. zł, zaś drugi - 109 tys. zł. A ile trzeba było za nie zapłacić w Polsce, według cen rynkowych, a nie wymuszonych dopłatami i karami? Nissan Leaf kosztował wtedy 126 tys. zł, zaś Volkswagen Golf z silnikiem o porównywalnej mocy - 66 tys. zł.
Warto o tym pamiętać, bo mówienie że Polska nie jest jeszcze gotowa na szeroko zakrojoną elektryczną transformację, może nie spotkać się ze zrozumieniem wielu unijnych krajów, gdzie właśnie sztucznym wpływaniem na ceny pojazdów, stopniowo zwiększano zainteresowanie elektrykami. Zainteresowanie, które teraz się załamało, wraz z wycofywaniem się z programów dopłat.