Masz prawo jazdy? Uwaga, zapłacisz 75 złotych!

"Szanowny Panie. Informujemy, że Ogólnokrajowy Automatyczny System Nadzoru Mienia i Identyfikacji Osób zarejestrował Pana w momencie kradzieży roweru, przymocowanego do słupa oświetlenia ulicznego przy ul. XXX w miejscowości YYY. Posiadamy dokumentację fotograficzną zdarzenia, do którego doszło w dn. 8.01.2013 r. jednak zgodnie z przepisami nie jesteśmy zobowiązani do przedstawiania jej Panu w tej fazie postępowania....

...Za ww. czyn zgodnie z taryfikatorem zostaje Pan ukarany karą pozbawienia wolności w wymiarze 1 roku oraz grzywną w wysokości 2000 zł. Jeżeli przyzna się Pan do winy i wpłaci niezwłocznie ww. kwotę, pierwsza, niematerialna część kary zostanie zawieszona na okres 2 lat.Jeżeli uzna Pan, że doszło do pomyłki, jest Pan zobligowany do wskazania rzeczywistego sprawcy kradzieży. Istnieje również trzecia możliwość: w przypadku wpłaty na nasze konto 10 000 zł wszystkie pozostałe kary i dolegliwości zostaną anulowane.

Jeśli zignoruje Pan niniejsze wezwanie, sprawa trafi do sądu, który w pierwszej instancji wyda wyrok w trybie zaocznym, bez Pańskiego udziału w rozprawie.

Reklama

Z poważaniem

Centralna Inspekcja na rzecz Praworządności"

Brzmi absurdalnie, niczym fragment powieści Orwella o mrokach totalitaryzmu? Owszem, ale tak właśnie mniej więcej działa obecnie system fotoradarów w Polsce.

Ludzi irytuje, że nie mają wglądu (a jest on przynajmniej bardzo utrudniony) w dokumentację zarzucanych im wykroczeń; że nie otrzymują już, jak dawniej, zdjęć wykonanych przez przydrożne mierniki prędkości przez co muszą wierzyć niejako na słowo Inspekcji Transportu Drogowego. Przeraża ich skomplikowana, nieprzyjazna procedura odwoławcza. A możliwość wymigania się od punktów karnych przez zasłanianie się niepamięcią i zapłatę wyższej grzywny każe im podejrzewać, że w całym tym fotoradarowym szaleństwie w gruncie rzeczy nie chodzi o bezpieczeństwo na drogach, lecz wyciągnięcie od kierowców jak największej kasy.

W takim przekonaniu umacnia wpisanie do tegorocznego budżetu konkretnej kwoty, która ma wpłynąć z mandatów wystawianych przez ITD dzięki fotoradarom: 1,5 mld zł. Krążą już nawet na ten temat dowcipy:

- Czy wie pan, dlaczego został pan zatrzymany? - pyta dzierżący w dłoni "suszarkę" funkcjonariusz drogówki.

- Wiem, z powodu dziury budżetowej - odpowiada kierowca.

I jeszcze jeden: nowa definicja policjanta - niebieski wolontariusz ministra Rostowskiego.

Swoją drogą umieszczenie w budżecie owych 1,5 mld zł to propagandowy błąd rządu. Taki zapis tylko napsuł krwi w zmotoryzowanym narodzie.

Poza tym wiadomo, że podobny plan na 2012 r. został wykonany ledwie w kilku procentach. Czy nie lepiej siedzieć cicho, niczego z góry nie planować, a ewentualne pieniądze z mandatów za wykroczenia popełniane na drogach potraktować jako dochody nadzwyczajne?

Nie brakuje przewrotnych, podsuwanych przez społeczeństwo pomysłów, jak pomóc ministrowi finansów w osiągnięciu ambitnego celu. Jeden z naszych czytelników zaproponował rozwiązanie podobne do tego stosowanego przez zakłady energetyczne. Otóż wspomniane 1,5 mld zł należy podzielić przez liczbę wszystkich właścicieli samochodów (lub kierowców) w Polsce (w naszym kraju prawo jazdy ma ok. 20 mln osób). Każdy z nich byłby zobowiązany do wpłacania co miesiąc określonej kwoty na poczet prognozowanych kar. Pod koniec roku następowałoby rozliczenie: jedni mieliby nadpłatę, inni niedopłatę. Ewentualne niedobory w stosunku do planu pokrywałoby się manewrowaniem wysokością opłat stałych - za eksploatację urządzeń, utrzymanie systemu itp. Średnia "na głowę" wcale nie jest wysoka. 1,5 mld zł na 20 mln to tylko 75 zł rocznie!

Jest jeszcze inny, chyba nawet lepszy pomysł: prywatyzacja fotoradarów. Już sama licytacja praw do ich ustawiania przyniosłaby państwu niebagatelne kwoty. W przypadku szczególnie atrakcyjnych lokalizacji idące w grube miliony. Każdy z prywatnych koncesjonariuszy musiałby corocznie przekazywać do budżetu określone opłaty licencyjne i oczywiście podatki, w wysokości takiej, jakie obowiązują dzisiaj właścicieli automatów do gier hazardowych. Można iść o zakład, że w tej sytuacji żadna fotoradarowa budka nawet przez chwilę nie stałaby pusta i żadne z wykonanych zdjęć nie trafiłoby do kosza...

Temat fotoradarów to niekończący się serial. Niemal każdy dzień przynosi nowy odcinek. Niedawno nie całkiem serio sugerowaliśmy, że piratów drogowych mogłoby ścigać wojsko, m.in. przy użyciu samolotów bezzałogowych. I co? Okazaliśmy się prorokami - właśnie pojawiła się informacja, że wykorzystanie dronów z fotoradarami marzy się Inspekcji Transportu Drogowego.

W telewizji kilku ekspertów zastanawiało się, dlaczego polscy kierowcy zupełnie inaczej zachowują się w kraju a inaczej za granicą. Na przykład pędzą bez opamiętania na prom do Szwecji, a po przybyciu do Ystad czy Karlskrony jadą grzecznie, z pełnym poszanowaniem przepisów. Odpowiedź wydaje się łatwa.

Po pierwsze, boją się kar, w bezwzględnym wymiarze dużo surowszych niż u nas. Nie tylko finansowych - w wielu krajach za znaczne przekroczenie dopuszczalnej prędkości można stracić prawo jazdy a nawet trafić do więzienia. Obawą, m.in. ze względu na bariery językowe i rzekomo wyjątkową niechęć do kierowców z Polski, napawa również ewentualność spotkania z zagraniczną policją, jak krążą słuchy absolutnie nieskłonną do jakichkolwiek negocjacji.

Po drugie, podróżując samochodem po Niemczech, Austrii czy Skandynawii widzimy, że tamtejsze władze i służby zrobiły wszystko, by zatroszczyć się o nasze bezpieczeństwo: zbudowały doskonałe drogi, zadbały o logiczne oznakowanie. Jeżeli zatem gdzieś spotykamy ograniczenie prędkości, wiemy, że jest ono sensowne. U siebie, w Polsce, takiej pewności niestety nie mamy. Stąd bierze się złość i powszechne lekceważenie przepisów.

KLIKNIJ: NA ZŁOŚĆ ROSTOWSKIEMU PRZESTRZEGAMY PRZEPISÓW ..

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy