Znaki drogowe służą wandalom i przygłupom. Do czego?
W naszym kraju znaki drogowe służą nie tylko kierującym pojazdami, ale także różnego rodzaju wandalom i przygłupom. Do czego? Do przylepiania na nich naklejek oraz umieszczania różnych napisów i bazgrołów. Każdego roku kosztuje to nas, podatników, kilkanaście milionów złotych! Może też stworzyć zagrożenie bezpieczeństwa ruchu.
Nie wiem skąd wzięła się taka durna "moda". Dowodzi ona bez wątpienia, iż część młodzieży nie zna żadnych innych rozrywek, włóczy się zatem po ulicach i patrzy, co by tu zniszczyć. No cóż, poziom rozrywki jest adekwatny do poziomu rozwoju umysłowego. Trudno się dziwić, skoro od paru lat co piąty maturzysta w naszym kraju nie zdaje egzaminu dojrzałości. Jeśli jednak nauczycielom już prawie nic nie wolno, a za to uczniom wolno wszystko, łącznie z zakładaniem kosza na śmieci na głowę wychowawcy, no to mamy rezultaty. Jest to tzw. bezstresowe wychowanie, małpowane bezmyślnie z innych krajów, w które jesteśmy obecnie ślepo zapatrzeni.
Zadałem sobie trud objeżdżenia kilkudziesięciu ulic i obejrzenia znajdujących się na nich znaków drogowych. Wnioski są bardzo smutne. Niemal na każdym znaku są jakieś naklejki albo napisy, a raczej bohomazy. Średnio co trzeci znak nosi ślady działalności wandali.
Część tych "ozdób" nie powoduje wprawdzie utraty czytelności znaków, ale je oszpeca. Są jednak również znaki w dużym stopniu nieczytelne na skutek zamalowania sprayem ich powierzchni. Warto też wiedzieć, że znaki drogowe pokryte są substancją odblaskową, która pozwala na łatwiejsze ich dostrzeżenie po zmroku. Jeśli znak jest zamalowany, jego funkcja odblaskowa zostaje wydatnie upośledzona.
Zdarzają się oczywiście także przypadki wyrywania bądź zginania słupków, na których umieszczone są znaki, odwracania tarcz znaków, itd. Doskonała zabawa.
Może więc zaistnieć sytuacja, w której kierowca nie dostrzeże w porę znaku "Ustąp pierwszeństwa", "Stop" albo ostrzeżenia o niebezpiecznym zakręcie. Czym to grozi, nie trzeba wyjaśniać.
Notabene część znaków jest skutecznie zasłonięta także przez gałęzie drzew.
Po tygodniu wykonałem tą samą trasą drugi objazd kontrolny znaków, licząc naiwnie na to, że skutki działalności wandali zostały już usunięte. Akurat! Miałem okazję porównać wykonane fotografie i dostrzec te same naklejki, te same bazgroły, te same gałęzie (tylko jeszcze bardziej rozrośnięte) zasłaniające tarcze znaków.
Okazuje się zatem, że służby drogowe zupełnie się tymi dewastacjami nie interesują. Dodam przy tym, że nie jeździłem jakimiś peryferyjnymi, rzadko uczęszczanymi uliczkami, ale głównymi arteriami miasta.
A zatem po raz kolejny mamy przykład typowo polskiej nieudolności i polskiego niedbalstwa. Ktoś stworzył projekt organizacji ruchu dla danej ulicy. Odpowiednie służby zamontowały znaki. No i wszyscy są zadowoleni, bo wzięli za to pieniądze. A czy te znaki nadal stoją? Czy nie są uszkodzone? Czy są czytelne? A kogo to już obchodzi...
Zgodnie z kodeksem wykroczeń samowolne: ustawianie, niszczenie, uszkadzanie, usuwanie , włączanie lub wyłączanie, zmienianie położenia, zasłanianie, znaku, sygnału, urządzenia ostrzegawczego lub zabezpieczającego, zagrożone jest karą aresztu, ograniczenia wolności albo grzywny. Jeżeli wartość zniszczonych przedmiotów przekroczy 250 zł, wówczas nie mamy już do czynienia z wykroczeniem, a przestępstwem określonym w art. 288 kodeksu karnego. Wówczas za taki czyn grozi grzywna, kara ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do roku.
Wartość jednego znaku drogowego z reguły przekracza 250 zł., a zatem wandale powinni drżeć z obawy o konsekwencje. W rzeczywistości śmieją się oni z tego, bo wykrywalność takich czynów jest znikoma.
Każdego roku w Polsce uszkodzonych zostaje kilkadziesiąt tysięcy znaków drogowych, a koszty ich napraw pochłaniają kilkanaście milionów złotych.
Usuwanie napisów wykonanych sprayem albo zmywanie naklejek jest bardzo trudne, a często prowadzi do zniszczenia tarczy znaku. Tańsza okazuje się już zatem jej wymiana na nową. Nie jest to więc wcale zjawisko marginalne, biorąc pod uwagę ponoszone straty.
Okazuje się jednak, że nie zawsze sprawcy takich durnych dewastacji mogą czuć się bezkarni. Zaimponowała mi Straż Miejska w Malborku, która dzięki systemowi monitoringu nie tylko zauważyła osobnika, który oklejał i zamalowywał znaki, ale zdołała go ująć na gorącym uczynku.
Co więcej, 19-letni sprawca nie tylko zapłacił grzywnę, ale następnego dnia zmywał wraz z kolesiami wszystkie swoje bazgroły. Miał bowiem alternatywę: albo sam to naprawisz, albo będziesz obciążony kosztami.
Okazuje się zatem, że jeśli się chce, to da się wandali złapać. Niestety, takie zdarzenia należą do wyjątków. W Polsce, aby zapobiec niszczeniu znaków, należałoby je umieszczać nie na cienkich słupkach, ale na potężnych stalowych rurach o średnicy 15 cm, w dodatku pokrytych jeszcze kolcami. A same znaki musiały znajdować się na wysokości 3-4 metrów.
Na większą skuteczność Straży Miejskich i Policji raczej liczyć nie można. Ja mam natomiast inny pomysł, chociaż zapewne kontrowersyjny. Otóż, gdyby tak wyznaczyć nagrodę za złapanie takiego chuligana. Na przykład 2.000 zł. Wystarczy, że zrobisz mu zdjęcie, jak niszczy znak, a następnie przyprowadzisz go z tym zdjęciem do najbliższego komisariatu. Jak to zrobisz, to już Twoja sprawa.
Myślę, że dopiero wtedy na przygłupów oklejających znaki i malujących na nich różne brednie padłby blady strach. Dlaczego? Dlatego, że bez wątpienia znaleźliby się tacy, którzy potrafiliby zadziałać bardziej skutecznie niż Policja czy Straż Miejska i złapać osobnika na gorącym uczynku. Fotka to żaden problem, wystarczy pstryknąć komórką.
A doprowadzenie do komisariatu mogłoby mieć różny przebieg. Mogłoby się okazać, że delikwent podczas tego spaceru kilka razy się potykał na nierównym chodniku, wybijając sobie zęby...
Kto wie, może ja sam zacząłbym też tak sobie dorabiać? Złapię trzech-czterech takich typów każdego miesiąca i mogę sobie żyć jak król.
Proponowane przedsięwzięcie nic by nie kosztowało budżetu państwa, bo złapany sam musiałby zapłacić nie tylko za zniszczony znak, ale także zrefundować tę nagrodę, którą wypłacono komuś za jego schwytanie. Proste, prawda?
Myślę, że po paru miesiącach wszystkie znaki były czyściutkie, a wandale omijaliby je z daleka, aby przypadkiem nie znalazł się jakiś obywatel - myśliwy, polujący na takich jak on.
No, ale to oczywiście nie przejdzie. Zaraz podniosą się głosy, że to niehumanitarne, że nie wolno nikogo poniżać, że w "demokratycznym państwie" od ścigania wandali jest policja. Tkwijmy zatem dalej w tym zakłamaniu i wyrzucajmy z naszych kieszeni ciężkie pieniądze na wymianę zniszczonych znaków. A młodzież niech się bawi...
Polski kierowca